środa, 31 grudnia 2014

Poszukiwania roku 2014 - czyli PODSUMOWANIE numer 3 :)

Kolejny rok minął - zarówno w kalendarzu, jak i na blogu, więc przyszedł czas na podsumowanie. Skromniejsze niż w poprzednich latach, bo w 2014 roku udało mi się przeczytać zaledwie 18 książek. Po szybkim przeliczeniu wychodzi, że statystycznie jedną książkę czytałam 3 tygodnie, ale wiadomo, że w rzeczywistości nie da się tak wycyrklować czasu jaki poświęca się pojedynczemu egzemplarzowi... Bywały powieści, które pochłaniały mnie na 2 miesiące, jak choćby "Anna Karenina" czy "Królowa Potępionych". Ale były też takie, które zajęły mnie na dzień lub dwa, po czym mogłam czytać coś innego...

Przedstawiam Wam zatem "Spis Lektur 2014" - oczywiście jak zawsze chronologicznie. 
Tym razem również najlepsze (moim zdaniem) zaznaczam grubszą czcionką - te polecam szczególnie ;)

Chandra Hoffman "Dziecko do wzięcia"
Andrew Leigh, Michael Maynard "Lider doskonały"

Próbuję znaleźć w tej liście jakiś schemat czy też temat przewodni, który towarzyszył mi w tym roku przy doborze lektur.

Pierwsze, co rzuca mi się w oczy to poszukiwanie. Poszukiwanie szczęścia, zarówno przez literackich bohaterów, jak i autorów tworzących pełne pozytywizmu poradniki. Poszukiwanie miłości, poszukiwanie siebie, poszukiwanie swojego miejsca na ziemi. Z tym ostatnim wiąże się drugi temat, czyli podróże (miał przewodzić moim wyborom w 2014 roku, no ale wyszło tak, że nie za wiele się napodróżowałam). Trzecim tematem są mężczyźni i kobiety. Kolejność nieprzypadkowa! ;) Za sprawą tych paru książek (przeczytanych głównie w maju) odkryłam bogactwo męskich emocji, poznałam różne punkty widzenia "płci brzydszej". Fajne doświadczenie. Co do kobiet, to nie zaprzestałam (zapoczątkowanych w zeszłym roku) poszukiwań silnych i odważnych przedstawicielek "słabszej płci". Po raz kolejny znalazłam wiele inspirujących postaci, szczególnie za sprawą reportaży i książek biograficznych. polecam tym, którzy jeszcze się nie przekonali do tego typu literatury.

To był dobry rok. Rok dobrej książki.
Życzę sobie i Wam, by ten nadchodzący 2015 był jeszcze lepszy!

wtorek, 30 grudnia 2014

Romantyczny wampir i demoniczna królowa

Zakończenie roku 2014, podobnie jak jego początek, będzie poniekąd dotyczyło kobiety.
Tak się jakoś złożyło, że moje listopadowe czytanie z wampirami w tle przedłużyło się na grudzień. I nie ma co usprawiedliwiać się, że książka była gruba, czasu było niewiele, a i klimaty nie zachęcały do zagłębiania się w treść lektury (choć rzeczywiście wszystkie trzy czynniki nastąpiły). Koniec roku, podobnie jak jego początek, wiązał się z dwumiesięcznym brnięciem przez klasykę, czyli trzeci tom "Kronik Wampirów" autorstwa Anne Rice.
"Królowa Potępionych" - bo o tej książce będzie dziś mowa, to kontynuacja historii zapoczątkowanych w "Wywiadzie z wampirem" i przede wszystkim w "Wampirze Lestacie". Narratorem i naczelną postacią jest tu po raz kolejny romantyczno-filozoficzny Lestat, który jako gwiazda rocka i zbuntowany przedstawiciel swego wyklętego gatunku, staje się w pewien sposób rzecznikiem nowego porządku. Wszystko dla kobiety i przez kobietę, którą jest nie kto inny, jak tytułowa "Królowa Potępionych".
Akasza - starożytna władczyni egipska, zastygła w wiecznym letargu budzi się ze snu za sprawą grobowych pieśni niepokornego dziecka ciemności, siejąc przy tym zniszczenie i spustoszenie, którego nikt nie potrafi powstrzymać. Pragnie przejąć władzę nad światem i stać się boginią. Coś, co do tej pory wydawało jej się nieosiągalne, niewyobrażalne i niemożliwe, za sprawą jednego tylko (stosunkowo młodego w porównaniu z nią) wampira, przybiera realne kształty. A to bardzo niedobra wiadomość dla świata, zarówno tego ludzkiego, jak i wampirzego...
Lestat, opanowany przez miłosne uniesienie, musi wybrać między ukochaną (mającą spaczoną, wybitnie feministyczną wizję władania światem), a bezpieczeństwem świata i ludzkości. Paradoksalna sytuacja, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że Lestat jako wampir jest raczej wrogiem, niż przyjacielem istot śmiertelnych...
Przy okazji tych moralnych dylematów dowiadujemy się sporo o genezie powstania wampiryzmu. Anne Rice w wyczerpujący sposób przedstawia historię narodzin krwiopijców, nie próbując ich przy tym "wybielić" (co rozumiem tu jako robienie z nich "wege-wampirów", jak to jest w "Zmierzchu"). 
Pod względem fabularnym książka nie ustępuje więc moim zdaniem swoim poprzedniczkom, choć może jest trochę zbyt długa. Przez to w pewnym momencie człowiek czuje przesyt tym mrocznym światem trumien, grobowców, krwi i tajemniczych pogańskich rytuałów...
Jeśli jednak lubicie gotyckie klimaty i fantastyczne stwory są Wam bliskie, to myślę, że warto sięgnąć po "Królową Potępionych" i cierpliwie czytać. Prawdziwych fanów Anne Rice nigdy nie zawiedzie :)

czwartek, 30 października 2014

Muzycznie-filozoficznie

Moje dotychczasowe kontakty z prozą Erica Emmanuela Schmitta uważam za całkiem niezłe. Przeczytałam kilka jego powieści i zbiorów opowiadań, co bywalcy tego bloga mogą prześledzić w zakładce "Literatura francuska" i generalnie stwierdzam, że twórczość tego autora, która do tej pory poznałam, jest w porządku. Tym razem nieco się jednak zawiodłam...
"Kiki van Beethoven" to kolejna książeczka z serii o słynnych klasykach muzyki (w ramach tego cyklu opisywałam już "Moje życie z Mozartem"). Jest niewielka i w dodatku zawiera płytę na której znajdują się utwory jednego z najwybitniejszych kompozytorów wszech czasów. 
Lektura ta podzielona jest na dwie części. Pierwszą stanowi krótkie opowiadanie, którego bohaterką jest Kiki - starsza pani za sprawą muzyki próbująca odnaleźć radość życia i pomagająca w takich poszukiwaniach ludziom ze swego otoczenia. Czy jej się to udaje, możecie dowiedzieć się w jedno popołudnie. Drugie możecie poświęcić przez przebrnięcie przez esej "Kiedy pomyślę, że Beethoven umarł, a tylu kretynów żyje", który jest już utworem nieco trudniejszym. Stanowi on zbiór filozoficznych rozważań autora o życiu, zachwycie, Beethovenie, sztuce i innych mniej lub bardziej wzniosłych rzeczach.
Słowo "przebrnąć" jest tu nieprzypadkowo użyte, bo ja przez tą drugą część lektury brnęłam. Nie uważam się za ignorantkę w kwestii kultury wysokiej, ale jakoś nie dotarło do mnie to, o czym pisze w swoim eseju pan Schmitt. Być może byłam za mało skupiona. Być może nie uderzyło mnie ukryte przesłanie tego dzieła. A może było ono pisane trochę na siłę i trochę pod publikę? Tak czy siak - nie urzekło mnie i z ulgą zakończyłam tę krótką literacką przygodę.

czwartek, 16 października 2014

W poszukiwaniu wiedzy, wolności i przygody

Po "Kobietach, które igrały z bogami" przyszedł czas na "Podróżniczki" - książkę holenderskiego pisarza i dziennikarza Wolfa Kielicha, która przybliża postacie mniej lub bardziej znanych globtroterek przełomu XIX i XX wieku. Właściwie nie trzeba było wiele, by pozycja ta przyciągnęła moją uwagę. Jak wiecie uwielbiam podróże (w moim przypadku ograniczają się raczej do tych "palcem po mapie") i historie ludzi, którzy byli wszędzie tam, gdzie mnie nie było. Dodatkowo książka Wolfa Kielicha jest dość gruba (300 stron) i pięknie wydana (twarda oprawa, dobry papier, pachnąca farba drukarska i złota zakładka, mhmmm!). Nie mogłam przegapić też okazji poznania kolejnych fascynujących życiorysów kobiet! Czuję się więc bardzo ukontentowana po tej lekturze (czternastej już w tym roku).
"Podróżniczki" to zbiór opowieści o czternastu kobietach żyjących w czasie rewolucji przemysłowej, rozkwitu rozumu i powstania feminizmu. Mimo iż wiele z nich jest zapewne nieznanych dla polskiego czytelnika, warto sięgnąć po tę książkę, aby zapoznać się na przykład z Florence Baker, Mary Slessor czy Mary Kingsley. Kobiety te - zafascynowane Afryką, jej geografią, kulturą i społecznościami, w dużym stopniu przyczyniły się do rozwoju wiedzy o tym kontynencie, a także zwróciły uwagę na ważne problemy społeczne, jak choćby niewolnictwo. 
Mnie spośród tej czternastki najbardziej przypadły jednak do gustu sylwetki trzech innych pań. Pierwszą z nich jest Margaret Fountaine - romantyczna wielbicielka mężczyzn i motyli, która dzięki swoim podróżom znalazła nie tylko miłość swego życia, ale i stała się posiadaczką największej kolekcji motyli na świecie. Kolejna - Alexandra David Neel wzbudza mój podziw wiedzą, mądrością i umiłowaniem do Himalajów, których stała się niekwestionowaną królową (na pewno dla mnie). No i wreszcie Daisy Bates - przyjaciółka i badaczka kultury Aborygenów, którzy jeszcze 100 lat temu traktowani byli w Australii jak ludzie gorszej kategorii. Dzięki jej badaniom możliwe było poznanie tej zupełnie odmiennej dla nas kultury, za co świat jest jej wdzięczny do dziś.
Są też inne, nie mniej ciekawe postacie, dzięki którym ludzkość przekonała się, że podróżowanie i przygoda to nie tylko domena mężczyzn. Dziś, kiedy wyjazdy w znane i nieznane są już dostępne praktycznie dla każdego, możemy nie zdawać sobie sprawy, że kiedyś było inaczej (i nie chodzi tu tylko o ograniczenia finansowe). "Podróżniczki" dają nam ważną lekcję. Nie tylko historii i geografii.

sobota, 27 września 2014

Trudno jest być kobietą

Kolejna książka, która tym razem wpadła w moje ręce już od dłuższego czasu wzbudzała moje zainteresowanie, mrugając do mnie swoim żółtym grzbietem z bibliotecznej półki. A jako że latem postanowiłam czytać wszystko, co kojarzy mi się z podróżami, słońcem, egzotyką i na dodatek nastroi mnie pozytywnie, nie mogłam nie wypożyczyć powieści "Tysiąc wspaniałych słońc" Khaleda Hosseini'ego.
Lato już się skończyło, a z nim moja lektura. W związku z tym powinna powstać jakaś recenzja, a ostatnio proces tworzenia takiej notki poważnie u mnie kuleje... Ale powiedziałam sobie "Nie ma przebacz. Biorę się w garść i napiszę parę słów o książce". No i oto moja opinia.
Tytuł powieści niewątpliwie jest wspaniały i solaryczny. Warunek "egzotyczności" również został spełniony, a wczytując się w fabułę książki można również powiedzieć, że w pewien sposób wiąże się ona z podróżami, bo akcja dzieje się w Afganistanie (do którego inaczej niż literacko z różnych powodów się nie wybieram). Jedynie pozytywne nastrojenie, którego sobie życzyłam latem, nie zostało mi zaserwowane. To jednak wcale nie jest powodem, by uważać książkę za złą. Wręcz przeciwnie!
Powieść Hosseini'ego to historia dwóch kobiet mieszkających w mieście tytułowego "tysiąca wspaniałych słońc" - Kabulu. Pierwszą z nich jest Mariam, która po śmierci matki, wbrew swej woli zostaje oddana za żonę zamożnemu szewcowi. Druga to Lajla - dziewczyna z inteligenckiego domu, której wojna zabiera wszystko: rodzinę, ukochanego oraz marzenia o podróżach i wykształceniu. Koleje losu sprawiają, że obie bohaterki stają się sobie bardzo bliskie - nie tylko za sprawą faktu, że są żonami tego samego mężczyzny. Trudne doświadczenia, wojna, samotność oraz rodzicielska miłość sprawiają, że między Mariam a Lajlą rodzi się niezwykła więź, która pozwala przetrwać kobietom nawet najgorsze chwile. Przyjaźń to jednak nie jedyny temat jaki Khaled Hosseini porusza w swojej powieści. W tysiącu wspaniałych słońc" znajdziemy również historię okrutnych konfliktów, które od lat miotają Afganistanem, wielkie uczucia oraz piękne opisy surowego, zniszczonego kraju oraz jego kultury.
Nie jest to książka łatwa, ale nie o to przecież chodzi. W końcu ciężko mówić o tym, że w Afganistanie jest sielsko i anielsko - zwłaszcza w dzisiejszych czasach... Trudno też pojąć, przynajmniej z perspektywy człowieka Zachodu, zasady panujące w kulturze islamskiej. Ja nie wyobrażam sobie, bym mogła żyć w kraju, który zabrania mi uczyć się i decydować o sobie samej, w którym muszę mieć pozwolenie mężczyzny na wyjście z domu... To byłoby straszne! Jednak bohaterki takie jak Mariam czy Lajla muszą zmagać się z tym codziennie. Dzielnie znosić swoją trudną rolę bycia kobietą...
I właśnie czytając takie rzeczy człowiek od razu bardziej docenia fakt, że żyje w Europie i ma się całkiem dobrze...

czwartek, 21 sierpnia 2014

Boskie igraszki

Zapoczątkowany w zeszłym roku nieoficjalny cykl czytelniczy z silnymi i niezależnymi kobietami w tle i w tym sezonie zbiera obfite żniwo. Oto bowiem na moim blogu kolejna książka, w której płeć piękna gra główną rolę - a mianowicie zbiór reportaży "Kobiety, które igrały z bogami".
Pierwotnie elementy tej publikacji drukowane były w "Wysokich obcasach". Nie są to jedyne tego typu materiały, a zaledwie niewielki ich wycinek, redakcja wybrała bowiem najciekawsze i najbardziej wyraziste postaci. Spośród setek kobiet "Wysokich obcasów" w książce opisano siedemnaście. W dużej mierze o bohaterkach tych krótkich reportaży nigdy nie słyszałam, obcowanie z tą książką uważam więc za wysoce kształcące.
Kogo możemy zatem poznać za sprawą tej "boskiej igraszki"? Ano na przykład Almę Mahler czy Dorę Maar - muzy Oskara Kokoschki i Pabla Picassa. Jest też najgorsza śpiewaczka operowa Florence Foster-Jenkins czy Maria von Maltzan - hrabina i miłośniczka zwierząt. Pośród tego zagranicznego kwiecia uplasowały się również Polki: Elena Poniatowska - cesarzowa meksykańskiej literatury, Stanisława Walasiewicz - wielokrotna mistrzyni olimpijska w lekkoatletyce, czy Elżbieta Czyżewska - pierwsza dama polskiego kina lat 60. Każda z nich wyrazista, pełna pasji i miłości do tego, co robi. Każda ubóstwiana i ubóstwiająca. Każda warta zapamiętania.
Podobnie jak w przypadku kilku poprzednich recenzji i tym razem będę zachęcać Was do przeczytania tej pozycji. To lektura intrygująca i mądra zarazem. A jeśli lubicie czytać biografie ta pozycja z pewnością jest dla Was! 

PS. Zachęcam też do przeczytania recenzji innej książki, utrzymanej w klimacie tych reportaży: Recenzja książki "Skandalistki"

wtorek, 12 sierpnia 2014

Z demonami za pan brat

Gabriela Garcii Marqueza nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Zwłaszcza wielbicielom literatury, dla których nieznajomość tego pisarza (przynajmniej z nazwiska) byłaby po prostu hańbą. Któż z Was - moi drodzy bibliofile, nie zna powieści "Miłość w czasach zarazy"? Na pewno o niej słyszeliście. Być może oglądaliście także film z Javierem Bradnemem, nakręcony na podstawie książki. Jeśli nie czytaliście i/lub nie widzieliście - zróbcie to koniecznie! Tymczasem kilka słów o innym dziele kolumbijskiego noblisty - a mianowicie "O miłości i innych demonach".
Przyznam, że początek książki jakoś mnie nie wciągnął, mimo, że historia zapowiadała się ciekawie. Oto w pewnej kolumbijskiej (?) miejscowości zostaje odnaleziony szkielet dziewczynki o płomiennorudych włosach, długich na ponad dwadzieścia metrów. Autor, zaintrygowany znaleziskiem, postanawia odkryć (czy też może stworzyć od nowa) historię zmarłej. W ten sposób poznajemy Siervę Marię de Todos los Angeles - niezwykłą młodą markizę, dla której pewna wyprawa na targ okazała się początkiem zguby. Dziewczynka, podejrzana o zarażenie się wścieklizną, staje się obiektem okrutnej krucjaty. Posądzona przez rodzinę oraz lokalny kler o konszachty z demonami, zostaje oddana do klasztoru i pozostawiona na pastwę fanatycznej siostry przełożonej. Ale czy Sierva Maria naprawdę jest opętana? Może tylko w specyficzny sposób przeżywa burzliwy okres dojrzewania? A może - jako dziecko odrzucone przez rodziców i wychowane przez afrykańskich niewolników - przez swoistą przynależność do innej kultury NIE PASUJE do znanego wszystkim świata białych osadników? Czytając tę książkę domysłów można mieć wiele. Za to można też tą książkę pokochać albo znienawidzić...
A za co ja ją polubiłam? Przede wszystkim za bardzo dobry styl, w jakim została napisana (no ale w końcu to Marquez). Poza tym spodobał mi się ten klimat, przywodzący na myśl pewną powieść gotycką - a mianowicie "Mnicha" Matthew Gregory'ego Lewisa (szkoda, że ta książka jest znana tylko bibliotekarzom i bibliofilom... W dzisiejszych czasach - gdy goni się za sensacją i skandalem - ta pozycja literacka powinna być hitem, ale oczywiście większość woli czytać "50 twarzy Greya" niż prawdziwą klasykę).
Jeśli zaś chodzi o wady, to powiem, ze dla niektórych może być to zbyt trudna książka. Może dlatego, że trzeba porządnie się skupić, by zrozumieć ukryte znaczenie wielu jej elementów? Tak czy owak myślę, że warto poświęcić trochę więcej czasu na poznanie historii Siervy Marii i jej "demonów". Jeśli nie boicie się opętania - zapraszam do niezwykłego świata kolumbijskiego noblisty :)

wtorek, 29 lipca 2014

W arystotelesowskim duchu

Do opisywanej dzisiaj książki jak zwykle przyciągnął mnie intrygujący tytuł i ciekawa, miętowo-czarna okładka. Taka elegancka i ze smakiem. Sam tytuł łączy zaś w sobie dwie dziedziny, które według mnie są szalenie interesujące. No dobra - przyznam się, że jeszcze na studiach nie darzyłam filozofii jakąś większą sympatią, ale w miarę jak zagłębiałam się (nieco "z musu") w tę naukę, polubiłam ją. Stąd dzisiejszy wpis i zachęta do sięgnięcia po książkę "Filozof na kozetce. Przewodnik po dobrym życiu".
Jak można by przypuszczać na pierwszy rzut oka - nie jest to poradnik. Autorzy - Antonina Macaro i Julian Baggini jako specjaliści w swoich dziedzinach prowadzą swego rodzaju około-naukową dyskusję na temat problemów z jakimi we współczesnym świecie zmaga się człowiek. Spośród dwudziestu zagadnień, jakim autorzy poświęcili swoją uwagę, mogę Wam z pełną odpowiedzialnością polecić prawie wszystkie. 
Po przeczytaniu tej książki z całą pewnością inaczej spojrzycie na problem samooszukiwania, emocji, celów czy intuicji. Bardzo wiele miejsca poświęcono tu również kwestiom związanym z  rozwojem osobistym, choć nie w kontekście tradycyjnego "self-coachingu" (coraz modniejszego za sprawą książek, czasopism czy szkoleń). Moimi niekwestionowanymi faworytami są tutaj rozdziały "Różne oblicza miłości własnej" i "Pogodny pesymista". W pewnym sensie były to dla mnie dowody na to, że obcowanie z dobrą książką działa lepiej niż niejedna droga terapia. I właściwie żaden "poradnik" przeczytany do tej pory nie zaserwował mi tak smakowitej pożywki intelektualnej, połączonej ze szczyptą dobrego humoru.
Jak pewnie zauważyliście to generalnie zachwycam się niemal każdą przeczytaną ostatnio książką, tu jednak mój zachwyt chciałabym dodatkowo uzupełnić ukłonem. "Filozof na kozetce" to chyba najlepsza książka, jaką w tym roku przeczytałam (no dobra, może jeszcze "Walka kotów" Eduardo Mendozy bije się o pierwsze miejsce na podium, ale w kategorii "nie-beletrystycznej" książka Baggini'ego i Macaro jest moim "numero uno").
"Filozof na kozetce" skłania do wielu przemyśleń i czasem w tym zastanawianiu się nad omawianymi kwestiami można się trochę pogubić. Nie jest to jednak wina zawiłości książki, bo tego nie można o niej powiedzieć. Problem może sprawić to, że pączkujące co chwila nowe rozważania mogą nieźle zamącić w głowie ;). Dlatego zalecam powolne delektowanie się tym "przewodnikiem". To prawdziwa uczta dla umysłu!

środa, 9 lipca 2014

Książka, z tytułem której trudno się kłócić

Latem optymizmu nigdy dość, tak więc pozostając w konwencji książek, niosących za sobą obietnicę poprawienia nastroju, sięgnęłam ostatnio po powieść "Szczęśliwi ludzie czytają książki i piją kawę". Ten tytuł - stwierdzenie brzmiące niczym jakieś ogólnie przyjęte i niepodważalne prawo, to niewątpliwie chwytliwy wabik francuskiej pani psycholog - Agnes Martin-Lugand. Literacki debiut Francuzki - po raz pierwszy opublikowany w internecie, stał się w ciągu kilku miesięcy wydawniczym hitem w ojczyźnie pisarki, a następnie również w wielu innych krajach. Dziś, już po lekturze tej krótkiej - bo 200-stronicowej powieści, mogę powiedzieć, że wcale mnie to nie dziwi.
"Szczęśliwi ludzie..." to historia doświadczonej przez los trzydziestodwuletniej paryżanki Diane, która w wypadku samochodowym utraciła męża i córkę. Owdowiała kobieta zmaga się z depresją, zaniedbując przyjaciół i kawiarenkę literacką, której jest właścicielką. Pewnego dnia nieoczekiwanie postanawia porzucić Paryż i przenieść się do małej wioski w Irlandii, gdzie oprócz wścibskich, ale życzliwych mieszkańców, poznaje także Edwarda - swojego antypatycznego sąsiada, oraz jego zwariowaną siostrę. Te wydarzenia stają się początkiem nowego rozdziału w życiu Diane. Życiu, które jak sądziła, skończyło się wraz ze śmiercią najbliższych.
Nie powiem Wam jednak, jak skończy się ta historia. Za to zachęcam, abyście sięgnęli po tę książkę, bo myślę, że naprawdę warto! Czyta się szybko i z zapartym tchem, byleby tylko poznać zakończenie - dla mnie zaskakujące, jednak chyba nie rozczarowujące (ja raczej jestem głęboko poruszona, że WŁAŚNIE TAK się to skończyło, bo spodziewałam się czegoś zupełnie innego). A jakie będą wasze wrażenia? Czekam na opinie :)

PS. Już po napisaniu tej recenzji zajrzałam do opinii innych blogerów, którzy wcześniej czytali tę książkę. To skłoniło mnie do uzupełnienia tej recenzji o małą polemikę. Generalnie zgadzam się, że powieść pani Martin-Lugand to czytadło. Ale bardzo przyjemne czytadło. Można zgodzić się też z tym, że fabuła i pewne wątki są banalne i przewidywalne, ale czasem ten banał jest nam potrzebny (mnie najwidoczniej był, bo książka mi się podobała). Jak już wspomniałam wcześniej nie dziwi mnie też to, że książka jest bestsellerem - w końcu trudno się oprzeć tak kuszącemu tytułowi, czyż nie? :)

wtorek, 8 lipca 2014

Uwierzyć w swoje szczęście

Bywa, że najprostsze rozwiązania naszych codziennych problemów są bardzo blisko. Wielu z nas nie potrafi ich jednak dostrzec i tygodniami, a nawet miesiącami czy latami trwamy w przekonaniu, że coś nas przerasta lub jest dla nas nieosiągalne. Szczerze mówiąc mnie też zdarzało się (i zdarza nadal) tak myśleć. Ostatnio jednak trafiłam na książkę, która pozwoliła mi spojrzeć na pewne kwestie z nieco innej - tej bardziej optymistycznej strony.
Poradnik "Moc pozytywnego myślenia" autorstwa Normana V. Peale'a, mimo iż napisany ponad 60 lat temu, to książka ponadczasowa. I nie chodzi tu tylko o to, że przez cały ten czas (bo od 1952 roku) cieszy się niesłabnącą popularnością wśród wydawców i czytelników. Zawarte w niej wskazówki i dobre rady opierają się bowiem na Księdze stanowiącej podwaliny naszej moralności - czyli Biblii.
I choć może wiele osób w dzisiejszych czasach religię oraz jej wszelkie "insygnia" traktuje  z dystansem, trzeba przyznać, że "Moc pozytywnego myślenia" pozwala spojrzeć na kwestię wiary i jej znaczenia w życiu dużo mniej sceptycznie. Autor (nomen omen pastor) wyjaśnia bowiem w swoim poradniku jak ważny jest Bóg i nasze zaufanie w jego siłę i moc. Czasem może nawet trochę za dużo tego kaznodziejstwa, jednak Peale dowodzi nam w swej książce jak wiele zależy też od nas. Jeśli myślimy pozytywnie, nietrudno o to, aby nasze marzenia mogły się spełnić. Siłę do tego, aby nie bać się żyć Peale zaleca brać właśnie od Boga i z nauk Jezusa Chrystusa.
Czytając tę książkę bywało, że nie mogłam przestać się uśmiechać - tak wiele jest w niej pozytywnego przesłania. Więc jeśli macie mały (lub duży) kryzys wiary w siebie, chcecie poprawić sobie humor lub po prostu lubicie być optymistami - sięgnijcie po "Moc pozytywnego myślenia". Nawet jeden rozdział tej książki może okazać się wielkim zastrzykiem wspaniałej energii.

sobota, 21 czerwca 2014

Randkująca seniorka

Będąc na fali intrygujących tytułów i obiecujących skrótów umieszczonych na okładce, sięgnęłam ostatnio po powieść dość niezwykłą. "Spóźniona kochanka", której autorką jest pochodząca ze Stanów Zjednoczonych Jane Juska, wpisuje się poniekąd w nurt powieści erotycznej. Niby nic dziwnego - tyle teraz tego typu książek, że z podniecenia wielu osobom płoną policzki. W przypadku powieści pani Juska główną bohaterką nie jest jednak niewinna studentka czy niczym nie wyróżniająca się bibliotekarka. W tym autobiograficznym pamiętniku autorka - emerytowana nauczycielka, dzieli się z czytelnikiem swoimi przygodami związanymi z poszukiwaniem niezapomnianych chwil uniesień z fajnym mężczyzną.
Wszystko zaczęło się pewnego jesiennego popołudnia, kiedy to Jane wpadła na pomysł, aby urozmaicić swoje od lat uśpione życie seksualne. Zdeterminowana i entuzjastycznie nastawiona do autorskiego planu, postanowiła zamieścić ogłoszenie w ogólnokrajowym, inteligenckim czasopiśmie, które sama czytuje. Anons, którego treść możemy przeczytać już na okładce książki, staje się początkiem emocjonujących wydarzeń. Na zamieszczony w gazecie post odpowiada bowiem kilkudziesięciu mężczyzn w różnym wieku - zarówno starszych i równolatków, jak i tych młodszych. Trochę niesamowite, biorąc pod uwagę fakt, że bohaterka w chwili złożenia tej niezwykłej propozycji "para-matrymonialnej" ma 66 lat, a lata cielesnej atrakcyjności daleko za sobą. 
Przychodzą więc odpowiedzi. Jane starannie dobiera kandydatów i wreszcie - po wyselekcjonowaniu kilku propozycji, zaczyna randkować...
Docelowo chodzi tylko o to, by się zabawić. Ale przecież zawsze jest jakieś drugie dno. Tutaj dna mamy aż trzy. Pierwsze - czyli erotyczne randki starszej pani, już wymieniłam. Drugim, już bardziej ogólnożyciowym aspektem powieści, jest przywołanie wspomnień w lat dzieciństwa, młodości oraz wieku średniego. Zaopatrzona w mądrość zarezerwowaną tylko dla ludzi starszych, pani Juska  za sprawą spotkań z nieznajomymi dokonuje bardzo szczerej autoanalizy własnej osoby i kluczowych momentów w życiu. Trzeba przyznać, że bohaterce nie było lekko - dosłownie i w przenośni. Posiadając jednak tak wiele dystansu do siebie i w otoczeniu dobrych ludzi, Jane w końcu doszła ze sobą do ładu. Te wyznania są jednym z największych atutów powieści, a trafne przemyślenia na długo zapadają w pamięć...
Wspominając o "trzecim dnie" książki muszę wrócić do poruszonego wcześniej tematu miłości zmysłowej - kluczowego wątku "Spóźnionej kochanki". O ile początkowo chodzi "tylko o seks" z czasem możemy doczytać się tutaj faktu, iż pani Juska poszukuje miłości równie mocno, jak każdy inny człowiek (i to jest właśnie to trzecie dno). Nam - młodym, to poszukiwanie może wydać się bardzo nieoczywiste - Jane jest w końcu starszą panią. Nie dajcie się jednak zwieść! Energii i entuzjazmu Jane mogłaby pozazdrościć niejedna 20-latka ;)
Czy bohaterce uda się zdobyć to, czego pragnie? Dowiecie się, sięgając po tę fantastyczną książkę. Bardzo polecam!

czwartek, 29 maja 2014

Mężczyzna długo dojrzewający

Wielu z Was znana jest choćby jedna powieść, w której główna bohaterka to młoda, przynajmniej średnio ambitna kobieta, poszukująca Mężczyzny Swojego Życia. Pierwszą osobą, która przychodzi na myśl w tej kwestii jest oczywiście Bridget Jones, której poszukiwania Wielkiej Miłości wiązały się z wieloma przezabawnymi perypetiami, mnóstwem spożytych kalorii, wypalonych papierosów i setkami zapisanych stron w dzienniku. Co jednak jeśli Bridget byłaby facetem? Uroczym i inteligentnym młodym dziennikarzem i w dodatku bez zobowiązań? Pewnie miałaby dużo wspólnego z Rickiem Marinem - autorem i jednocześnie głównym bohaterem powieści "Drań. Wyznania toksycznego kawalera".
Książka ta wzbudziła we mnie bardzo mieszane uczucia. Już po przeczytaniu pierwszego rozdziału doszłam do wniosku, że główny bohater tej historii to straszliwy palant, który w dość instrumentalny sposób traktuje wszystkie spotkane przez siebie kobiety. Liczy się tylko jego własna przyjemność, a uczucia "zaliczonych" przez niego pań  nie mają w ogóle znaczenia... 
Już prawie chciałam porzucić tą lekturę, ale postanowiłam dać Rickowi szansę na rehabilitację. Więc czytałam dalej. Okazało się, że "dupkowatość" bohatera nie była nieuzasadniona. Rick - dwudziestodziewięcioletni rozwodnik, ze swojego nieudanego, czteroletniego małżeństwa nie wyniósł dobrych doświadczeń. Jego żona Elizabeth nawet wedle moich standardów była (delikatnie mówiąc) nieznośna, a znieść potrafię naprawdę wiele. Tak więc antypatia do Ricka trochę zelżała, ustępując miejsca współczuciu i ciekawości. Bo ciekawość była trzecim moim odczuciem przy czytaniu "Drania"...
Po mojej ostatniej lekturze, czyli "Poradniku pozytywnego myślenia" jakoś bardziej zaczęłam zwracać uwagę na to, jak autorzy-mężczyźni opisują uczucia mężczyzn-bohaterów swoich powieści. "Drań" okazał się pod tym względem dość bogatym źródłem męskich emocji. I o ile początkowo Rick hedonistycznie i beztrosko bawi się kobietami, o tyle z czasem COŚ w nim się zmienia. Sześć lat swojego życia, które opisuje autor przedstawia ewolucję i rewolucję. Ewolucją jest tutaj oczywiste "zdobywanie lat i doświadczeń", rewolucją - zmiana poglądów głównego bohatera na sprawy uczuć i związków. Początkowo Rick to lekkoduch i bawidamek, szukający jedynie ukojenia dla zawiedzionego serca. W miarę upływu lat dojrzewa do poważnego i stabilnego związku, opartego nie tylko na uciechach cielesnych. Trochę to trwa, zanim "trafia kosa na kamień", ale na każdego w końcu przychodzi pora...
Najważniejszym choć może niezamierzonym przesłaniem tej książki jest bowiem poszukiwanie prawdziwej miłości i tej "drugiej połówki". I mimo tego, że "Drań" to taka typowa amerykańska, nieco zbanalizowana historyjka, po przebiciu się przez wkurzający początek, czyta się ją bardzo przyjemnie. Fajnie jest spojrzeć na problem poszukiwania miłości z tej drugiej - męskiej, strony. Dlatego też zachęcam do lektury :)

środa, 14 maja 2014

Szczęśliwe zakończenia

"Poradnik pozytywnego myślenia" dopadłam w mojej zaprzyjaźnionej bibliotece jeszcze w zeszłym roku. Miałam wtedy dość podły nastrój, ale optymistycznie brzmiący tytuł, uśmiechnięty Bradley Cooper spoglądający z okładki oczami oseska i dobre recenzje były wystarczającymi powodami, aby zabrać książkę do domu. Fakt, na półce piętrzył się stos innych lektur, ale od czasu do czasu lubię dorzucić sobie kolejne tomiszcza do mojej góry książek. Taki nałóg... Oczywiście zanim zabrałam się do czytania "Poradnika..." minęło trochę czasu, a mianowicie cztery miesiące, w przeciągu których zdążyła wylecieć mi z głowy myśl o znalezieniu w książce odpowiedzi na ważne życiowe pytania. Bo "Poradnik..." - czego byłam od początku świadoma - taką typową książką o tematyce psychologiczno-doradczej nie jest. Zresztą nawet nie o to w niej chodzi. To powieść, napisana przez Amerykanina Matthew Quicka, której sukces i popularność zaskoczyły chyba najbardziej samego autora. W kontekście tej sytuacji trudno nie zadać sobie pytania: czy i mnie, jako czytelniczkę, ten sukces zaskoczył? Chyba nie. A dlaczego? Zaraz spróbuję to wyjaśnić.
Bohaterem "Poradnika pozytywnego myślenia" jest trzydziestokilkuletni Pat Peoples. Już od pierwszych stron rzuca nam się w oczy fakt, że Pat to duże dziecko, na dodatek z problemami. To nie jest jednak powodem, by go nie lubić. Wręcz przeciwnie. Jego naiwność, pojawiająca się w prostym, wręcz dziecięcym pojmowaniu i opisywaniu świata jest na swój sposób urocza i budzi sympatię. Co do problemów to, jako tako dla samego Pata, nie są jakoś szczególnie dołujące. Mimo tego, że niedawno opuścił szpital psychiatryczny, rozwiodła się z nim żona, nie ma pracy i jest na utrzymaniu rodziców, patrzy na świat z niesłabnącym optymizmem. Wierzy, że ukochana wróci do niego, jeśli tylko będzie się odpowiednio starał. Ćwiczy więc codziennie po kilka godzin, uczęszcza na terapię i stara się myśleć pozytywnie. Pat to wzorowy przykład amerykańskiej filozofii "keep smiling", wedle której choćby nie wiem co się działo, nigdy nie jest tak źle, by przestać się uśmiechać. Za ten obraz ludzkiej szczęśliwości na przekór nie zawsze radosnym realiom książkę można albo pokochać, albo znienawidzić. To drugie zwłaszcza gdy bliższy naturze czytelnika jest pesymizm.
Oprócz Pata grono powieściowych postaci zasila rodzina i przyjaciele, w tym Tiffany - piękna, acz dziwaczna kobieta, którą łączy z głównym bohaterem więcej, niż on sam chciałby przyznać. Ona również została dość mocno poturbowana przez los i na swój sposób, choć nieco inaczej niż Pat, radzi sobie z demonami przeszłości. Ostatecznie dzięki niej finał powieści można nazwać szczęśliwym, choć niekoniecznie takim, jakiego życzyłby sobie główny bohater.
Może właśnie to jest powodem, dla którego "Poradnik..." osiągnął tak ogromny sukces? "To" czyli szczęśliwe zakończenie, którego wyczekujemy już od samego początku, kibicując Patowi w jego zmaganiach z własnymi i cudzymi dziwactwami. Oczywiście można znaleźć bardziej prozaiczne argumenty wyjaśniające ten fenomen - z oscarową ekranizacją na czele, ale ja tam mam swoją teorię. Więc jeśli również lubicie "hepi endy" to biegnijcie do biblioteki i wypożyczcie "Poradnik pozytywnego myślenia"! Nie pożałujecie :)

piątek, 18 kwietnia 2014

Piekło-niebo

Dzisiejszy (i jak zwykle rzadki w ostatnich czasach) wpis będzie filmowo-beletrystyczny. Wszystko to za sprawą "Drugiego oddechu". Jest to oparta na faktach autobiograficzna książka autorstwa Philippe'a Pozzo di Borgo - francuskiego arystokraty sparaliżowanego od ponad 20 lat. 
Być może widzieliście już francuski film "Nietykalni" z Francois Cluzetem i Omarem Sy w rolach głównych. Jeśli nie, to koniecznie zobaczcie! Jednak jeśli przed obejrzeniem filmu wolicie przeczytać książkę, na podstawie której powstała wyżej wspomniana ekranizacja, to zapamiętajcie okładkę i tytuł, bo warto poznać tę historię z nieco innej perspektywy.
Książka "Drugi oddech", podobnie jak film "Nietykalni", to opowieść o niecodziennej przyjaźni. Philippe - bogaty, całkowicie sparaliżowany francuski arystokrata, zatrudnia jako opiekuna Abdela - marokańskiego emigranta, rzezimieszka, na co dzień aktywnie korzystającego z państwowej opieki socjalnej i skutecznie drwiącego sobie z wymiaru sprawiedliwości.
Zapytacie: dlaczego dwa tak bardzo różniące się od siebie światy zawarły to niespotykane porozumienie? Prosta odpowiedź, wynikająca ze stanu rzeczy, w jakim znajdują się obaj panowie nie jest wystarczająca. owszem, można powiedzieć, że Philippe'owi chodzi o to, by mieć sumiennego pracownika, który nie będzie jojczył nad losem pracodawcy. Można powiedzieć, że Abdel jako pełnoetatowy (dotychczas) bezrobotny potrzebuje pieniędzy i punktu zaczepienia na burzliwym morzu swojego życia. Ale drugie dno tej historii jest dużo głębsze. Philippe - pogodzony ze swoim losem, zmaga się nieustannie z bólem, zarówno fizycznym, jak i tym po stracie ukochanej kobiety. W Abdelu odnajduje opiekuna, którego przekornie nazywa "diabłem stróżem" i który swym podejściem do życia autentycznie rozbraja. Nie tylko swojego pracodawcę, ale i czytelnika.
Abdel - mimo swojego łobuzerstwa, a może właśnie dzięki niemu, staje się ulubionym bohaterem tej historii. Przynajmniej moim ulubionym. W filmie też jakoś najbardziej polubiłam Drissa - ekranowy odpowiednik Abdela. Za humor, szczerość i bezkompromisowość z jaką podchodzi do życia
Jeśli zaś chodzi o powieść, to oprócz ciekawych bohaterów, jest też pełna lirycznych przemyśleń, nie tylko na temat życia i trudnych doświadczeń Philippe'a. Pojawiają się też wspomnienia o żonie Beatrice i refleksje na temat innych ciężko poturbowanych przez los. To trochę trudniejszy aspekt tej książki, traktującej o niepełnosprawności w bardzo otwarty sposób. Pozzo di Borgo z dystansem podchodzi do swojej sytuacji i pokazuje nam co znaczy cieszyć się życiem mimo kalectwa. A może właśnie dzięki niemu...

czwartek, 17 kwietnia 2014

Frelka ze Złotymi Kudłami i czi bery

Pywnego razu, jak to w bojkach bywo, żyła se na tym welcie tako jedna gryfno dziołszka, zwano Frelką o Złotych Kudłach. Besto jom tak nazywali, bo miała żołte i świeconce jak piniondz wosy, co ji furgały przy łebie choby wariaty. Dziołszka miyszkała we malyńkij chałpce pod lasym, razym ze swojym fatrem, mamulką i bracikiem Paulikiem, kiery był jesce taki pyrtek, że go trza było wozić we wozyku.
Ale nie ło frelkowej familyji bydymy tu godać, ino ło historyji, wtoro sie Frelce wydarziła, jak razu pewnego poszła se do lasu nazbiyerać trocha podzimków i jagódek, żeby jej mama mogła upiyc z tego zista, bo Frelka lubiyła maszkiycić.
Szła naszo dziołszka przez las, a korbek jyj robiół sie coroz ciynższy. Jak rano wylazła z chałpy, tak poł dnia przełazieła miyndzy dżewami. Jak roz skapła sie, że niy wie kaj jest. Paczki w prawo – nie widzi szterki, paczki w lywo, toć widzi jakieś cudze dżewa, co ich w życiu nie łoglondała. „Ło Jeronie! – myśli se Frelka i po trochu sie juz nerwuje – Kaj jo je?”. Postoła pora minut i popukała sie po gymbie. Dali niy wiedziała kaj deptać, ale zdało jyj sie, że jesce chwila tymu mijała jakoś łonka, a na ty łonce widziała chałpa. Wziyła wiync korbka z jagódkami i za czi minuty była w progu.
Zdało jyj sie, ż jaki łolbrzym mieszko w tym hausie, bo ledwo siyngała do klamki. Zaklupała roz – żodyn nie łotwiero. Zaklupała roz drugi, ale dali nic. Czeci roz juz niy klupała, bo jy sie nie chciało, ale siyngła do klamki i łotwarła dźwiżyja. Fater godoł jy, że do cudzych nie poradzi włazić jak do siebie, bo to fest frechtowne jest, ale że już ćma sie zrobiyła, a i Frelka godno było, to i wlazła.
Chałpa była we środku dwa razy tako, jako dom we wtorym mieszkała Frelka. Dziołszka we antryju łostawiyła korbek z jagódkami i poszła do kuchnie, kaj na środku stoł tisz  i czi zice. Na tiszu zaś stoły czi talyrze i leżały czi szczyrbne łeżki.
Burkało we basie naszy Frelce, wiync siadła se na pierszy stołek i skosztuwała z piyrszego talyrza ty zupy, co w niem pływała. Ale jak zjadła to niy zasmakuwoł ji tyn flaps co tam był, bo wtoś nasuł tam za dużo soli. Siadła na drugim zicu i tyż skosztuwała zupy z talyrza, ale ta tyż była niedobro, bo soli miała za mało. Siadła Frelka na czecim stołku, skosztuwała i zeżarła wszysko, tak ji smakuwało...
Jak jus dziołszka se pojadła to poszła do drugiego cimra, kaj stoły czi zesle. Piyrszy był fest srogi i był cornego koloru, a jak Frelka na niym siadła to aż żić jom zabolała, taki był twardy. Drugi zesel był trocha mniyjszy, mioł lilijowy kolór i był taki miyntki, że jak Frelka na niego siadła, to fest głymboko ji żić wpadła w tyn zesel, no i niy poradzieła z niego zlyź. Ale jak zlazła, to przesiadła sie na czeci zeslik, kiedy był akuratny i na wtorym Frelka dugo a dugo siedziała i dychała po łobiedzie. Kiery w końcu nastała noc, Frelce zachciało sie spać i przeszła se do czeci izby, kaj stoły czi bety. Piersze było tak dupne, jak twardy zesel na kierym siedziała Frelka w poprzedni sztubie. A że niy było na tym pryku fajnego zogówka to dziołszka wlazła na drugi bet, kaj pierzina było tako rubo, że sie gorko zrobieło Frelce i legła se na czecim, kaj było jyj akuratnie. Zawarła łocy i w minuta usła.
Niy minyły czi ćwierci godziny, jak do chałpy zaszli jyj miyszkańcy, co byli na geburstagu w inny czynści lasu. A były to czi bery: Łojciec Ber, co sie zowoł Alojz, Mamulka Berowa co jyj było Cila i Mały Ber Achimek. Jak ino wleźli do dom, to łod razu sie skapli, że coś jest niy tak. Nojpierw poszli do kuchnie i jak wejrzeli, że wtoś im grzeboł w talyrzach to sie trocha znerwuwali. A nojbarzi znerwuwoł sie mody Achim, jak łobejrzoł, że jego zupa cołko wtoś zeżar. Potym bery poszły do drugi izby, co jom zwali paradnom, i łod razu wiedzieli, że wtoś siedzioł na ich zeselach, bo srogi zesel Bera Alojza mioł złomano noga, miyntki zesel Berowyj Cili mioł wklepany zic, a malyńki zeselek Achimka cołki był umaraszony (bo jak sie Frelce przipomniało, że mo łowoce w króbce, to poszła se po te jagódki i zeżarła je w tym nojgryfniejszym zeselku).
Na som kuniec bery wlazły do szlafsztuby, kaj mieli swoje bambetle i kładli sie spać.
- Tukej tyż był ten leber, co nom sznupoł po gorkach i spierniyczył zesle! – mamroł Alojz, jak łobejrzoł, że jego sztepdeka leży sfrylano na ziymi.
- I nawet sztepdeki nie uklepoł, co za lyń patentuwany! – pedziała Cila.
- I tyn wtoś gniyje we mojym becie tera! – Achimek juz sie łozbecoł, jak łobejrzoł, że wszysko, co mioł storbieła mu jakoś dziołcha z krynconymi kudłami, wtoro tera leżała na jego becie.
Jak ino Achimek sie spłakoł, tak Łojciec Ber zaczoł fest przezywać. Frelka, jak ino to usłyszała, łobudzieła sie i tak sie zlonkła, że mało sie nie zejscała. Szwungu dostała i pitła z berowyj chałpy prosto do dom.

Opowiadanie zajęło II miejsce w konkursie "Gdyby misie potrafiły opowiadać..." zorganizowanym przez Gminną Bibliotekę Publiczną w Świerklańcu.

czwartek, 3 kwietnia 2014

Artystyczna rewolucja

Nazwisko Eduardo Mendozy już kilka lat temu przykuło moją uwagę, tak samo, jak intrygujące tytuły jego książek, które do tej pory udało mi się przeczytać. Nie inaczej było w przypadku "Walki kotów". Dobre pierwsze wrażenie książka zrobiła na mnie nie tylko dlatego, że miała ciekawie brzmiący tytuł i autora, który świetnie pisze, ale również dlatego, że jest gruba i ma stylową okładkę. Powierzchowne zalety to jednak nie jedyne plusy 'Walki kotów". Liczy się przede wszystkim wnętrze. A to, składające się z 420 stron tekstu, jest nie tylko interesujące, ale i z wszech miar zachwycające. Zresztą, co tu dużo pisać? "Walka kotów" w całości spełniła moje oczekiwania.
Jedna z najnowszych powieści Eduardo Mendozy to historia, której głównym bohaterem jest Anthony Whitelands - angielski historyk sztuki, wezwany do Madrytu przez pewnego arystokratę. Naukowiec ma ocenić wartość prywatnej kolekcji obrazów należących do don Alvara del Valle y Salamero. Pozornie proste zlecenie zmienia się w skomplikowaną, międzynarodową intrygę, gdy badacz odkrywa, że w zbiorach malarskich księcia de la Igualada znajduje się nieznany dotąd akt Velazqueza. Jeśli dodać do tego, że akcja powieści rozgrywa się w Hiszpanii w 1936 roku, gdy kraj przeżywał rewolucyjne niepokoje, mamy już dwa emocjonujące wątki, które w powieści Mendozy splatają się ze sobą po mistrzowsku.
To jednak nie wszystko, bowiem "Walka kotów" pełna jest również innych, pomniejszych - ale i równie interesujących - motywów. Aby dowiedzieć się jakich, musicie sięgnąć po tę książkę, bo naprawdę warto. Oprócz zalet, które wymieniłam na początku tej recenzji na dużą pochwałę zasługują opisy malarstwa hiszpańskiego i wartka, pełna atrakcji akcja. Ja osobiście bardzo polubiłam też głównego bohatera, którego dylematy moralne: wybór między dotychczasowym nudnym życiem, a bardzo niepewnym, ale spektakularnym sukcesem osobistym i zawodowym, w pewnym sensie wydały mi się bliskie. A z zupełnie luźnych przemyśleń to "Walka kotów" jest kolejną w tym roku powieścią, w której duże znaczenie ma podróż, co naprowadziło mnie na myśl, aby podróże stały się tematem przewodnim tegorocznego czytania :) Z Hiszpanii ruszam więc dalej! Gdzie? Czas pokaże ;)

piątek, 14 marca 2014

Pozytywna podróż

"To musi się udać" - tytuł tak optymistyczny, że aż trudno nie zauważyć go pośród nagłówków i okładek, które zazwyczaj zasypują nas złymi, smutnymi albo skandalicznymi wieściami. To samo w  telewizji... Może dobrze, że mało kiedy zaglądam do domowego teleodbiornika. I że skandale raczej mnie nie obchodzą. Wolę książki, na które (jak widać po ostatnich wpisach na moim tym blogu) mam coraz mniej czasu... 
Mimo wszystko jednak udało mi się wyruszyć w literacką podróż z szalonym Brytyjczykiem Paulem Smithem, który w 2009 roku postanowił dokonać rzeczy, na którą nikt przed nim nie wpadł.
Pewnego dnia, stojąc w kolejce jednej ze znanych sieci supermarketów w jego umyśle zagościły pytania: Jak daleko mogę dotrzeć, polegając na ludziach, których nigdy nie spotkałem? Czy to w ogóle jest możliwe? Jak daleko uda mi się dojechać, zanim skończę jako niezidentyfikowane zwłoki porzucone w rowie? Rozważania te długo nie mogły tkwić w jego głowie, musiały zostać powołane do życia! I tak właśnie powstał Twitchhiker, czyli idea podróży z Newcastle w Wielkiej Brytanii aż na drugi koniec świata - na wyspę Campbella wchodzącą w archipelag Nowej Zelandii.
Wyprawę, na jaką zdecydował się Paul, na pewno nie można nazwać byle jaką. Daleko odbiegała też od standardów wojaży, które znamy z codziennego życia czy historii naszych znajomych. Wszystko przez Twittera - czyli portal społecznościowy, umożliwiający rozsyłanie krótkich komunikatów do sieci znajomych i nieznajomych "twitterowców" na całym świecie. To od tego medium, oraz jego użytkowników, zależało gdzie dojedzie Paul, gdzie będzie mieszkał i czy jego podróż będzie mogła być kontynuowana. Nasz bohater bowiem założył sobie, że dotrze do celu swojej podróży w ciągu 30 dni. W obliczu takiej ilości kilometrów do przebycia (sami przyznajcie) było to zadaniem dość karkołomnym.
Jednak fortuna sprzyja poszukiwaczom przygód, a ludzka życzliwość nie zna granic. Niecodzienna podróż Paula od samego początku obfituje w wiele zaskakujących zwrotów akcji, znajomości z ciekawymi ludźmi i w nadzwyczajną popularność, która jednocześnie przyczyniła się do zwrócenia uwagi na ważne społeczne problemy, takie jak brak dostępu do pitnej wody w krajach Trzeciego Świata. Wszystko to dzięki Twitterowi i szalonemu Brytyjczykowi, który miał odwagę zrealizować swój ambitny plan.
"To musi się udać" to świetna, pełna humoru opowieść o dążeniu do celu za pomocą dobrodziejstw XXI wieku. Czytając ją trudno nie zgodzić się z twierdzeniem, że "wszystko jest możliwe".  Polecam!

PS. Chciałam zamieścić tu mapę podróży Twitchhikera, no ale Google żadnej nie wypluło, więc żeby dowiedzieć się, jak wyglądała trasa Paula Smitha, musicie sięgnąć po książkę :)

sobota, 22 lutego 2014

Przypadek Anny K.

Po prawie dwumiesięcznej nieobecności na tym blogu w końcu jestem! Nieobecność nieoczekiwanie długa - nawet dla mnie samej. A wszystko za sprawą Wielkiego Rosyjskiego Romansu, równie Wielkiego Lwa Tołstoja, czyli "Anny Kareniny". Powieść, która w moim domu przeleżała dobre 8 lat, zanim w końcu zdecydowałam się ją przeczytać, zabrała mi tyle energii (i czasu w sumie też), nie tylko przez fakt, że liczy sobie jakieś 1000 stron (w starym wydaniu z 1953 roku), ale ze względu na opisy. Bardzo długie. W zasadzie odzwyczaiłam się od kilkustronicowych opisów czegokolwiek - krajobrazów, ludzi, uczuć i tak dalej. Wolę konkrety. A Tołstoj do konkretów wprowadza czytelnika bardzo powoli. Może dlatego tak wielu ludzi odkłada książkę na półkę i zadowala się wersja filmową, gdzie reżyser głównie skupia się na tytułowej bohaterce, na bok odsuwając wątek Konstantego Lewina, będącego w książce niemal równie ważną postacią jak Anna. Wersja filmowa odpuszcza też sobie zachwyty rosyjską wsią, głęboko filozoficzne stany ducha bohaterów i szczegółowe relacje ze spotkań towarzyskich na salonach Moskwy i Petersburga. Wersja filmowa skupia się na konkretach - i za to ją lubię, choć szczerze powiedziawszy wizja najnowszego filmu o Annie jakoś mnie nie powaliła.
Ale przejdźmy do rzeczy. Chciałam nadać tej recenzji tytuł "Gdyby Anna..." ponieważ miałam zamiar sobie trochę pospekulować. Przez te 2 miesiące tylko to chodziło mi po głowie w związku z Anną, bo wydała mi się w jakiś sposób bliska. Kibicowałam jej, ale nie zawsze. Starałam się zrozumieć jej zachowania, ale bywało tak, że kompletnie nie pojmowałam, jak można zachować się tak, a nie inaczej. Gdyby Anna była mną, pewnie znalazłoby się parę rzeczy, które doskonale charakteryzują mnie i ją. I może dlatego dotrwałam do końca - a nawet dalej, bo przecież po śmierci Anny życie trwa nadal, a powieść toczy się jeszcze przez kilkadziesiąt stron...
Gdyby Anna żyła w naszych czasach, miałaby łatwiej. Większość ludzi być może nie potępiłaby tego, że zakochała się w facecie innym niż jej mąż. Może przede wszystkim Anna nie wychodziłaby za Karenina, którego nie kochała. Czekałaby na Wrońskiego i mogłaby być szczęśliwa. A nawet gdyby Anna wyszła za mąż i zdecydowała się odejść do kogoś innego, ludzie by pogadali i daliby spokój. Nie potępiliby jej jak to całe moskiewsko - petersburskie towarzystwo z wyższych sfer, które twierdzi, że lepiej jest żyć w trójkącie czy innym wieloboku, niż z korzyścią dla wszystkich stron dać spokój tym szopkom i się rozwieść.
Gdyby Anna dostała rozwód, zostałaby żoną Wrońskiego. Być może czułaby się pewniej, wiedząc, że Aleksy jest "tylko jej" i nie oczekiwałaby ciągłych zapewnień ukochanego o jego miłości do niej. A może byłaby jeszcze bardziej nieznośną i zazdrosną heterą, która w każdej "obcej babie" widzi konkurencję? Nie wiadomo. W każdym razie pokłony należą się Tołstojowi za geniusz w opisie kobiecych fochów, albowiem do czasu "Anny..." nie przeczytałam jeszcze nic, co tak trafnie opisywałoby przewrotność damskiej psychiki (a nawet jeśli to z pewnością nie napisał tego mężczyzna).
Gdyby Anna żyła w dzisiejszych czasach, prawdopodobnie otrzymałaby prawo do opieki nad Sjeriożą - swoim synkiem. Z prostej (wedle statystyk) przyczyny, że 90% spraw tego typu rozstrzyga się na korzyść matki. A nawet gdyby Anna trafiła do mniejszości, pewnie mogłaby spotykać się z synem i żyć w miarę normalnie, wychowując córeczkę ze związku z Wrońskim. Może udałoby się jej stworzyć całkiem sympatyczną "patchworkową" rodzinę i dożyć w szczęściu wielu lat? Może. I tylko może...
Jeśli chodzi o Lewina - czyli drugiego bohatera powieści - tu sprawa przedstawia się prościej. Bo i on sam - jak większość mężczyzn - jest prostym człowiekiem. Ma zasady i trzyma się ich. Kocha Kitty i tylko Kitty, stara się być dobrym mężem i prawym obywatelem. Ma też swoje przywary, ale przecież nikt nie jest idealny. Jednakże to właśnie te "lewinowe wątki" w dużym stopniu spowolniły moje czytanie, zwłaszcza przy końcu, kiedy to filozofowanie na temat wiary i życia robi się po prostu męczące i nudne.
"Anna Karenina" jako książka na pewno jest warta polecenia (w końcu to klasyka). Nie jest to jednak łatwe dzieło. Trzeba się bardzo zaprzeć, żeby przebrnąć na przykład przez bagniska i lasy Rosji, polując na dzikie ptactwo z Lewinem i jego przyjaciółmi. Nie zdziwi więc Was wniosek, że czytanie dzieła Tołstoja pozostawia w pamięci duży ślad i znajomość tego największego romansu XIX-wiecznej Rosji (przynajmniej w wersji filmowej) to po prostu obowiązek dla wszystkich wielbicieli literatury.
Czy podejmiecie wyzwanie?