niedziela, 25 grudnia 2011

Medycyna sądowa od kuchni

"Tajemnice wydarte zmarłym" autorstwa Emily Craig  to książka, której tematyka ni w ząb pasuje do otaczającej nas obecnie świątecznej rzeczywistości. Wypadło jednak tak, że akurat ona znajdowała się ostatnio na szczycie góry książek wypożyczonych przez mnie z biblioteki. A jako, że jestem ogromną fanką serialu "CSI: Kryminalne zagadki..." z ochotą zabrałam się do czytania woluminu wydanego przez krakowski Znak w "Twardej serii".
"Tajemnice..." opisują pracę znaną nam z seriali kryminalnych z perspektywy osoby, która znawcą tematu jest z racji swojego zawodu. Emily Craig, jako ekspert od ludzkich kości i antropolog sądowy stanu Kentucky z długoletnim doświadczeniem, opisuje początki swojej pracy w zawodzie, oraz kilkanaście przypadków, z jakimi przyszło jej się zmierzyć w jej karierze. Kobieta przytacza przykłady brutalnych morderstw i tajemniczych odnalezień ludzkich zwłok. Opisuje także pracę, która umożliwiła poznanie prawdy na temat masowych zabójstw, jak na przykład zbiorowe morderstwo na farmie w Waco czy zamachy terrorystyczne w Oklahomie czy Nowym Jorku. Niektóre zagadki udało się rozwiązać, niektóre nie. Faktem jest jednak, że aby pracować w tym zawodzie, należy mieć nie tylko ogromną wiedzę, ale również odwagę, mocne nerwy i cierpliwość. To, co widzimy w serialach detektywistycznych, jest zaledwie ułamkiem pracy, jaką muszą wykonać antropolodzy i anatomopatolodzy z prawdziwego zdarzenia, na dodatek w dużej mierze zafałszowanym. Przykładem może być choćby to, że wielu z nas nie byłoby w stanie oglądać rozkładających się zwłok ofiary morderstwa (z wszystkimi wątpliwymi "atrakcjami" jak choćby robaki). Książka pokazuje więc rzeczywiste oblicze zawodu, tak bardzo spopularyzowanego przez telewizję.
"Tajemnice..." napisane są w ciekawy i ujmujący sposób. Ciekawy, ponieważ praca autorki jest przedstawiona w sposób łatwy do zrozumienia dla przeciętnego czytelnika. Ujmująca jest pod tym względem, że mimo iż temat badania ludzkich zwłok jest trudny, smutny, a dla niektórych nawet wstrętny, Emily Craig nie pozbawia opisów wrażliwości i zrozumienia dla ludzkiego cierpienia i tragedii. Szczególnie mocno widać to w ostatnim rozdziale, gdzie możemy przenieść się i przyjrzeć pracy przy zgliszczach wież World Trade Center, na które zamach wstrząsnął całym światem.
Jeśli jesteście fanami "Kryminalnych zagadek...", lubicie mocne wrażenia albo po prostu interesujecie się tematyką medycyny sądowej ta książka jest dla Was!

piątek, 23 grudnia 2011

Cukiernia z życia wzięta

Jestem łasuchem i wielbicielką niemal wszystkich słodkich łakoci, które można znaleźć na sklepowej czy cukierniczej półce. Jako miłośniczka książek uwielbiam szczególnie grube i opasłe tomy, które powodują, że ramię samo ugina się pod ciężarem, jaki spoczywa na dnie torby po wyjściu z biblioteki. Doskonałe połączenie książek i słodkich przyjemności odnalazłam więc w trzytomowej serii Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk pt. "Cukiernia pod Amorem".
Tu, oprócz słodyczy pojawiających się na ladzie sklepu z ciastkami, znalazłam niemal każdą sytuację i każde uczucie, jakie pojawia się w życiu człowieka. Ale czemu się tutaj dziwić? W "Cukierni..." opisane są losy trzech rodzin na przestrzeni 150 lat! A wszystko kręci się wokół niewielkiej miejscowości Gutowo na mazowiecczyźnie...
Pierwszy tom - "Zajezierscy" - opisuje najdawniejsze losy szlacheckiego rodu z Zajezierzyc, przeplatane z akcją dziejącą się w czasach nam współczesnych. Główną bohaterką jest dwudziestoparoletnia Iga Hryć - studentka zarządzania i córka miejscowego cukiernika (notabene właściciela tytułowej cukierni), która zaintrygowana niecodziennym znaleziskiem wykopanym przez archeologów na gutowskim rynku, postanawia rozwikłać jego tajemnicę, dowiadując się przy okazji wielu faktów z życia jej rodziny. Poznajemy więc Zajezierskich - stary i szanowany ród ziemiański, mieszkający w okolicach Gutowa. Wraz z rodziną przeżywamy małżeństwa z rozsądku, burzliwe romanse, narodziny, śmierć i zwyczajne życie z dnia na dzień, w realiach XIX-wiecznej Polski pod zaborami. Pierwszy tom, obfitujący w tak skrajne emocje, pożera się jednym tchem, bez zastanowienia sięgając po drugi.
"Cieślakowie" są kontynuacją wydarzeń, zawartych w pierwszym tomie, zarówno tych pisanych z perspektywy "dziś", jak i "wczoraj". Tutaj, wraz z historycznymi bohaterami przenosimy się do Chicago i świata amerykańskiej Polonii, a także do warszawskiego półświatka drobnych złodziejaszków i kombinatorów, które to w dalszej części tomu - podobnie jak w życiu - łączą się ze sobą. Poznajemy także drugą twarz Warszawy, przeżywając wiele zabawnych przygód wraz z Giną Weylen. Autorka opisuje również życie Gutowa i jego mieszkańców, stawiamy czoła pierwszej wojnie światowej i wraz z bohaterami kończymy tom w (jeszcze) wolnej Polsce. Nadal rozwiązujemy także zagadkę tajemniczego pierścienia oraz obserwujemy romans ojca Igi z tajemniczą Heleną Nierychło.
Trzeci tom - "Hryciowie" mimo iż mniej porywający niż dwa poprzednie, również wciąga. Wątek historyczny to głównie czas II Wojny Światowej - największej tragedii wszech czasów, oraz w mniejszym stopniu - komunizmu. jednak i tutaj znalazło się miejsce na miłość, intrygi, a także zwyczajne życie. Rozwiązuje się także sprawa tajemniczego znaleziska, która badała Iga Hryć. 
Historia dobiega końca, pozostawiając w czytelnikach nasycenie, godne zjedzenia sporego tortu, i jednocześnie niedosyt, jaki odczuwa się godzinę po zjedzeniu pączka.
Przyznam szczerze, że po raz pierwszy jestem pod tak wielkim wrażeniem książki, która w dużej mierze zawiera w sobie wątek miłosny. Podobała mi się być może dlatego, że w wielu wypadkach mamy tu do czynienia z uczuciem niespełnionym i nieszczęśliwym. Oddaje to fakt, że w prawdziwym życiu nie zawsze jest jak w bajce i często decydujemy się na związek z rozsądku, motywowani wieloma czynnikami, wśród których wielka miłość często nawet nie figuruje. Wrażenie robi też wiedza autorki, która opisuje cały 150-letni okres czasu w sposób tak realistyczny, że można pomyśleć, iż ona sama przeżyła wszystkie te wydarzenia.
Myślę, że książki, która już jest bestsellerem, nie trzeba specjalnie polecać. Zwłaszcza, że w mojej bibliotece niemal natychmiast po oddaniu przeze mnie sagi ktoś ją wypożyczył, by tak jak ja przeżywać wspaniałą historię trzech pokoleń...

piątek, 16 grudnia 2011

Świątecznych życzeń czar...

Za oknem zima-niezima, śniegu nie ma, tylko w sklepach widać jakieś zmiany, świadczące o tym, że zbliża się Boże Narodzenie. I znowu mamy czas świąt, znowu do kin weszła kolejna komedia, gdzie "dzwonią dzwonki sań", pada śnieg i wszystko jest takie piękne, uroczyste i świąteczne. Łatwo sie domyślić, że mówię o zachwalanych wszędzie "Listach do M.". I żeby nie było - nie ironizuję - sama będę zachwalać, bo mimo mojego początkowego sceptycyzmu, film naprawdę mi się podobał.
Rzecz dzieję się w Wigilię Bożego Narodzenia w Warszawie. Bohaterami są różni ludzie: dziennikarz radiowy samotnie wychowujący syna, bezdzietne małżeństwo, surowy szef galerii handlowej, rodzina policyjnego negocjatora, mała dziewczynka z domu dziecka, a także Mikołaj nie lubiący dzieci oraz dziewczyna, szukająca miłości i pracująca jako Pani Mikołajowa. Każdy z nich, jak i my wszyscy, ma marzenia, plany i refleksje, które tego dnia szczególnie silnie dają się we znaki. Chęć odmienienia własnego losu, czy też seria zabawnych, zadziwiających a czasem nawet przerażających zbiegów okoliczności powoduje, że bohaterowie postanawiają odmienić swoje życie. Odmienia ich sam wieczór wigilijny: łączy rozdzielonych, godzi skłóconych, przynosi pocieszenie smutnym...
"Listy do M." warto obejrzeć, nie tylko dlatego, że przewija się tu cała plejada polskich gwiazd z Maciejem Sthurem, Piotrem Adamczykiem, Romą Gąsiorowską (jest genialna!) i Tomaszem Karolakiem na czele. Warto, ponieważ jest to wspaniała i ciepła historia, nie jakoś przesadnie przesłodzona, jak to zwykle bywa w przypadku polskich komedii romantycznych. Film jest po prostu w sam raz! Zachowuje równowagę między marzeniami, a realizmem życia, które często nie jest różowe i słodkie. Pokazuje problemy, które każdy z nas z pewnością zna, jeśli nie z autopsji, to z bliskiego otoczenia. Ma jednak to do siebie, że daje odrobinę nadziei na lepsze jutro i budzi wiarę w to, że marzenia się spełniają, a cuda dzieją się tuż obok nas. Naprawdę warto wybrać się do kina na "Listy do M."!

czwartek, 24 listopada 2011

Magiczna moc słów

Już od jakiegoś czasu ze zniecierpliwieniem oczekiwałam, kiedy w zaprzyjaźnionej bibliotece pojawi się książka, o której dzisiaj będzie mowa. Gdy miesiąc temu zobaczyłam ją na bibliotecznej ladzie, oszalałam ze szczęścia i od razu ją wypożyczyłam, choć w domu czekało na mnie jeszcze kilka innych tomów do przeczytania. Ale czego się nie robi dla bycia dumnym "pierwszym czytelnikiem"?
"Vaclav i Lena" amerykańskiej pisarki Haley Tanner to dosłownie magiczna książka. Nie tylko dlatego, że okładka przykuwa wzrok wspaniałą ilustracją. Również nie dlatego, że jednym z głównych bohaterów jest Vaclav - dziesięcioletni Rosjanin, mieszkający wraz z rodzicami na nowojorskim Brooklynie - którego marzeniem jest zostać najsłynniejszym magikiem. Pomaga mu w tym przyjaciółka - dziewięcioletnia Lena, również Rosjanka, wychowywana przez niewzbudzającą zaufania ciotkę. Dzieci, oprócz codziennych spotkań, zbliżających je do realizacji planu, jakim jest występ w okolicznym wesołym miasteczku, zmagają się też z nie-akceptacją rówieśników. 
Wszystko wydaje się być w jakim-takim porządku, aż do dnia, kiedy Lena ginie bez śladu, akurat dzień przed ważnym dla Vaclava występem. Nie znika jednak z pamięci chłopca, który przez następne osiem lat co wieczór wspomina przyjaciółkę z dzieciństwa, wierząc w to, że jeszcze kiedyś się zobaczą. Tak też się staje. Przyjaciele spotykają się po latach, by odkryć, że łączy ich nie tylko platoniczne uczucie, ale i wielka namiętność. Na jaw wychodzą także traumatyczne przeżycia Leny, i to właśnie ten wątek najbardziej zahipnotyzuje chyba każdego czytającego tę książkę. Mnie osobiście bardzo zaskoczył, a jednocześnie wbił w fotel. Spodziewałam się raczej powieści w stylu "Harry'ego Pottera", a tu taka niespodzianka! 
Już dawno nie czytałam czegoś, co poruszyłoby mną aż tak bardzo, jak "Vaclav i Lena", dlatego szczerze zachęcam do sięgnięcia po ten błyskotliwy debiut. Naprawdę warto!

sobota, 19 listopada 2011

Z miłości do Masaja


Pewne rzeczy w naszym życiu dzieją się niespodziewanie i przewracają je do góry nogami. Tak z pewnością może powiedzieć autorka, a jednocześnie główna bohaterka książki pt. „Biała Masajka”.
Corinne Hofmann – bo o niej mowa, ponad 20 lat temu wybrała się na wakacje do Kenii. Jej codzienność stanowiły spotkania z Markiem – narzeczonym, oraz prowadzenie sklepu odzieżowego w szwajcarskim Bielu. Nigdy nie pomyślałaby, jak bardzo się to wszystko zmieni w czasie dwutygodniowej afrykańskiej przygody. Bo właśnie wtedy poznała Lketingę – masajskiego wojownika, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia i dla którego porzuciła swoje dotychczasowe życie.
Ciężko wyobrazić sobie, jak można zostawić wygody i dostatek dla skromnej egzystencji w afrykańskim buszu. Jednak jak udowadnia wiele innych przypadków wielkiej miłości (choć ciężko szukać drugiego takiego jak ten od pani Hofmann) dla tego uczucia jesteśmy w stanie góry przenosić i znieść wiele wyrzeczeń.
Corinne Hofmann opisuje nam w swojej książce niemal 4 lata, jakie spędziła w dzikiej i egzotycznej Kenii. Na kartach powieści ukazane są blaski i cienie uczucia do Masaja oraz życia w warunkach zupełnie innych niż te znane Europejczykom. Bohaterka – posiadająca niesamowity hart ducha i odwagę, stara się przystosować do nowej rzeczywistości, czerpiąc siłę ze swojego gorącego uczucia do Lketingi. Poznaje obcą kulturę, wychodzi za mąż, rodzi córkę Napirai, zakłada sklep, walczy z nękającymi ją tropikalnymi chorobami. Jednak po pewnym czasie miłość do afrykańskiego wojownika pryska niczym bańka mydlana – pojawia się zazdrość i nieuzasadnione oskarżenia. Życie z mężem staje się coraz bardziej nieznośne. W końcu Corinne opuszcza Afrykę na zawsze, a swoimi przeżyciami dzieli się ze światem kilka lat później.
Niesamowite jest to, z jaką dokładnością opisane są lata spędzone przez panią Hofmann w buszu. Jeszcze bardziej zaskakuje fakt, że autorka przetrwała tak długo, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, w warunkach dla wielu z nas wprost niewyobrażalnych. Wiele razy wspomina o tym, że było jej niełatwo, jednak nie jest to narzekanie, co sprawia, że „Biała Masajka” to fascynująca lektura.
Jestem pod wielkim wrażeniem tej kobiety, która napisała również kontynuację swoich wspomnień w książkach: "Żegnaj Afryko. Dalsze losy Białej Masajki" oraz "Moja wielka afrykańska miłość. Biała Masajka wraca do Barsaloi", które zamierzam przeczytać w przyszłości. Z chęcią przeniosę się ponownie do gorącego, afrykańskiego buszu!

niedziela, 6 listopada 2011

Flo-ryba

Ponad miesiąc temu, w ogóle tego nie planując, odwiedziłam jedną z dobrze znanych mi księgarni. Nie miałam zamiaru czegokolwiek kupować, jednak w koszu z przecenionymi książkami rzuciła mi się w oczy kolorowa okładka z zabawną rybką na froncie. Z zaciekawieniem przeczytałam opis na tylnej stronie i bez wahania kupiłam powieść Carla Hiaasena pt. "Plusk".
Rzecz dzieje się na Florydzie, a dokładnie na Wyspach Keys. Ojciec Noah Underwooda - głównego bohatera, jest taksówkarzem i jednocześnie zapalonym obrońcą przyrody. Gdy zatapia pływające kasyno miejscowego nuworysza Dusty'ego Mulemana, trafia do więzienia. Paine Underwood nie zrobił tego jednak bez powodu. Według niego Muleman co noc nielegalnie wylewa ścieki ze swojego statku, zatruwając tym samym ocean. Jednak nikt, oprócz Noaha, nie wierzy "zbzikowanemu" ekologowi. Nie dziwi więc fakt, że główny bohater postanawia pomóc ojcu i udowodnić, że Dusty Muleman jest dosłownie śmierdzącym przestępcą. Pomaga mu w tym młodsza siostra Abbey, miejscowy cwaniaczek Weszka Peeking (a bardziej jego dziewczyna Shelly), a także tajemniczy pirat z blizną na twarzy. Szalona misja wciąga coraz bardziej z każdą stroną. Czy uda im się dociec prawdy, udowodnić że ojciec jest niewinny i uchronić ocean przed egoistycznymi zakusami Mulemana? Może już domyślacie się jak się to wszystko skończy, jednak warto sięgnąć po tę książkę, wydaną przez Wydawnictwo WAB.
"Plusk" jest powieścią po którą powinna sięgnąć nie tylko młodzież, ale i dorośli. Hiaasen przekazuje nam w niej, jak ważne jest dążenie do celu i bronienie własnych poglądów. Zwraca tez uwagę na to, że jesteśmy tylko jednym z elementów życia na Ziemi nie nie powinniśmy rościć sobie prawa do jej zanieczyszczania, co niestety często się zdarza. Dlatego warto uświadomić sobie prawdy zawarte na stronach tej mądrej i pouczającej książki. Jak dla mnie warto było wyłowić ją w księgarni!

sobota, 29 października 2011

Uciec przed pośpiechem i zabieganiem

Ostatnimi czasy jestem szaleńczo zabiegana. Właściwie dopiero w środę miałam szansę przysiąść i wziąć się za czytanie rekreacyjne, będące od zawsze miłym akcentem wolnych dni. Tym razem jednak lektura była wyścigiem, który wygrałam, bo już kolejnego dnia musiałam i mogłam puścić w dalszy obieg książkę "Prowincja" autorstwa Barbary Kosmowskiej. Książkę, która pozwoliła mi się zatrzymać (choć dopiero po jej szybkim przeczytaniu).
Główną bohaterką powieści jest Hanka - warszawska dziennikarka w średnim wieku, prowadząca poukładane i wręcz nudne życie ze swoim mężem Włodzimierzem, córką Lindą i kotem Blondyną. Właśnie w nudzie tkwi problem - dotychczasowe życie jakoś nie cieszy Hanny, a powtarzalność każdego dnia staje się coraz bardziej nieznośna. Dlatego dziennikarka decyduje się rzucić pracę w stolicy i opuścić na jakiś czas rodzinę, przenosząc się na tytułową prowincję. Celem są Bączki - miasteczko w bliżej nieokreślonym zakątku Polski i praca w lokalnej gazecie. 
Początkowo nikt nie rozumie decyzji Hanny. Jednak klamka zapadła i kobieta wyjeżdża, przewracając do góry nogami życie Bączkowian, rodziny, a przede wszystkim swoje własne. Poznaje bowiem zupełnie nowe oblicze świata: z dala od zapędzonej Warszawy, odbiegające od jej stereotypu prowincji, ale nie sielskie i idylliczne. Po prostu inne. Kontakty z miejscową ludnością owocują trafnymi przemyśleniami i odważnymi decyzjami. Wiele rzeczy się zmienia. Zmienia się sama Hanka - bohaterka podobna do wielu z nas, niezależnie od tego, czy mamy dwadzieścia czy czterdzieści lat.
Początkowo książka może wydawać się nieco nudna i pesymistyczna. Jednak im bardziej zagłębiamy się w jej treść, tym większej sympatii do niej nabieramy. Postacie - wyraziste i zapadające w pamięć, są tu dodatkową atrakcją. Śmiało można też powiedzieć, że przez "Prowincję" przebija się niesamowita mądrość życiowa Kosmowskiej.
Jeśli macie kilka wolnych chwil, sięgnijcie po ta mądrą, miejscami bardzo zabawną książkę. To dobra lektura na jesienną porę. Warto przeczytać!

piątek, 28 października 2011

Co było dalej? Czyli zaskakujące przygody Blablabluran

Z dedykacją dla wszystkich Blablabluran :)

Pewne wakacyjne historie kończą się wraz z pierwszym jesiennym westchnieniem wiatru. Tak miało być  również w przypadku Plemienia, które spotkałam na swojej drodze nieco ponad rok temu. Blablabluranie, którzy gnani południowym wiatrem wypłynęli w morze na swej rachitycznej tratwie, już kilka dni po rozstaniu wydawali się być tylko wspomnieniem szaleńca. Jednak jak pokazuje bliższa i dalsza historia, niektóre epizody naszego życia powracają niczym bumerang. Tak było również w ich przypadku…
Rozpoczął się październik. Rok akademicki, nowe otoczenie, nowi znajomi, właściwie wszystko nowe. Czułam się nieco obco, choć z drugiej strony cieszyła mnie ta nowa przygoda. Nie przypuszczałabym, że jej elementem staną się oni – Plemię poznane podczas wakacji, posługujące się niesklasyfikowanym przez językoznawców dialektem przypominającym blablanie.
Wpadłam na nich, spacerując po parku w pobliżu rzeki. To oni zauważyli mnie pierwsi, rzucając się na mnie z radosnym krzykiem, który początkowo przeraził mnie nie na żarty. Kiedy jednak rozpoznałam ich nieco zdziczałe twarze, śmiałam się razem z nimi i odtańczyłam coś, co chyba było ich rytuałem szczęścia.
Zaprosili mnie do siebie, podświadomie wyczuwając, jak bardzo chcę wiedzieć, w jaki sposób znaleźli się prawie osiemset kilometrów na południe od miejsca, w którym się rozstawaliśmy. Usiedliśmy przy ognisku, na rozległej polanie, gdzie rozłożyli byle jakie szałasy. Z jednej strony obozowisko odgradzała od cywilizacji ogromna, pionowo stojąca płaska skała, z drugiej las. Na skale narysowane były obrazki przedstawiające podróż moich dziwnych przyjaciół przez morze i pozostałe przygody. Blablabluranie, przekrzykując się wzajemnie, próbowali opowiedzieć mi namalowana historię, z której wynikało, że ich tratwę zniszczył sztorm. Na szczęście znajdowali się na tyle blisko brzegu, by dopłynąć do niego samodzielnie i na nim odpocząć. Zagadkę ich przybycia w górskie rejony rozwiązywał kolejny obrazek, przedstawiający pociąg i Blablabluran uczepionych jego wagonów. Podróżowali nocą, by uniknąć ciekawskich spojrzeń i zamieszania, jakie z pewnością by spowodowali. Tak dotarli do miasta na granicy kraju, które chyba wydawało im się bliskie przez niepowtarzalną jak oni atmosferę, która tam panowała. Zostali, nie spodziewając się (podobnie jak ja), że znowu staniemy sobie na drodze, z całą pewnością prowadzącej ku kolejnej przygodzie.
Spotykaliśmy się niemal codziennie po moich zajęciach na uczelni. Przemierzaliśmy okoliczne lasy, łowiliśmy ryby, tropiliśmy zwierzęta i dopisywaliśmy kolejne rozdziały do ich skalnej opowieści, coraz bardziej przypominającej prehistoryczne malowidła w jaskiniach. Wspólnie uciekaliśmy również przed straszliwymi bestiami, nazywanymi przez miejscowych Krokodile.
Krokodile mieszkały w rzece, będącej jednocześnie granicą oddzielającą dwie części miasta. Właściwie nikt nie chciał mieć z nimi do czynienia, jednak jakiś dziwny rytuał zmuszał Blablabluran do stawiania im czoła raz na pół roku, o czym dowiedziałam się tuż przed jedną z takich celebracji. Plemię szło wtedy nad rzekę, gdzie wprawione w trans rzucało się na gniazda Krokodili, by skraść ich cenne jajka. Z trwogą obserwowałam jak każdy z nich po kolei wypełnia ten niezrozumiały dla mnie obowiązek. W końcu nie wytrzymałam napięcia i uciekłam…
Nie wracałam przez wiele dni. Dopiero po kilku tygodniach stanęłam przed Plemieniem, a to, co zastałam, wzbudziło mój smutek. Stało się bowiem to, czego się bałam – kilku Blablabluran nie wróciło z tamtego „polowania na jaja”. Paru kolejnych członków Plemienia zostało poważnie poranionych. Nie było jednak miejsca na żal. Blablabluranie, jakby nauczeni tego, że nic nie jest na zawsze, żyli jak dotychczas, co jakiś czas wspominając poległych przyjaciół. Czas płynął jak woda w pobliskiej rzece, aż do kolejnej potyczki z Krokodilami, która tym razem miała odbyć się w lecie.
Bestie zdawały się być jeszcze bardziej zajadłe, niż pół roku wcześniej, szczególnie strzegąc unikatowych, złotych jaj. Według legendy dawały one nadzwyczajną moc. Ich błysk był dla niektórych oślepiający. Jednocześnie miał w sobie coś, co kusiło niczym biblijne jabłko. Może to była moc poznania? Nie wiem…
Tym razem nie zamierzałam uciekać z pola bitwy. Bo cokolwiek by się stało, powinnam i chciałam być z moimi dziwnymi przyjaciółmi, którzy nerwowo blablali nad brzegiem rzeki Krokodili. Z oczu strzelał im niesamowity żar, gdy spoglądali na wyczekujące po drugiej stronie potwory, które wydawały z siebie obrzydliwe, mlaszczące dźwięki. Nie było odwrotu. Złote jaja były teraz ważniejsze niż życie.
Blablabluranie rzucili się w płytki nurt rzeki, wymachując długimi, zaostrzonymi kijami i deskami pełnymi gwoździ, wyrwanymi z samotnych, parkowych ławek. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że niektórzy z nich mają w dłoniach garnki, patelnie i wielkie chochle (o których zaginięciu słyszałam nie tak dawno na terenie kampusu akademickiego). Krokodile, ogłuszone wrzaskiem i dudnieniem studenckich naczyń, zatrzymały się w połowie drogi. Tylko jeden z nich, najwyraźniej głuchy, parł dalej naprzód. Natarł na jednego z Blablabluran, pożerając go jednym kłapnięciem morderczych szczęk. Pozostali współplemieńcy zawyli z rozpaczy, jeszcze bardziej zaciekle dążąc do zdobycia złotego trofeum. Ci, którzy nie mieli garnków, chlastali bestie po głowach. Ci z garnkami, poruszali się systematycznie do przodu, cudem unikając pyska głuchego Krokodila. Lała się krew, deski łamały się z trzaskiem, chochle i rączki patelni lądowały w oczodołach i nosach potworów. W końcu Blablabluranie dotarli do gniazda złotych jaj i jak za dotknięciem magicznej różdżki, wszystko ustało. Krokodile uspokoiły się, wojenna melodia ucichła. Głaszcząc w dłoniach złote trofea, Blablabluranie patrzyli na ujarzmione Krokodile które, pokonane, dały się porwać nurtowi rzeki.
Czy wróciły - tego Wam nie powiem. Ważne jest to, co stało się z Plemieniem, a czego wielu z Was być może już się domyśla. Nie zostali długo. Po zdobyciu złotych jaj gdzieś zniknęli bez pożegnania. Wiem, bo gdy następnego dnia przyszłam do ich obozowiska, stało puste. Zostało po nich tylko kilka pogiętych garnków i naścienne malowidło, które po blablablurańsku mówiło mi, że chyba jeszcze kiedyś się spotkamy…

czwartek, 27 października 2011

Mały Wielki Człowiek w Paryżu

Paryż od wieków fascynuje i inspiruje artystów jedynym w swoim rodzaju czarem i klimatem, którego nie można odnaleźć w żadnym innym mieście. Woody Allen również uległ magii stolicy Francji, gdzie rozgrywa się akcja jego najnowszego filmu „O północy w Paryżu”.
Jest to historia młodego scenarzysty Gila Pendera, który wraz ze swoją narzeczoną przygotowania do ślubu spędza w Paryżu. Przy okazji pracuje również nad swoją debiutancką książką, której akcja rozgrywa się nie gdzie indziej, jak w największej stolicy artystów. Gil pragnie, by jego powieść była jak najbardziej wartościowa pod względem artystycznym, jednak uparcie nie oddaje jej do oceny i recenzji, by dowiedzieć się, czy jego pisarski warsztat idzie w dobrym kierunku. Wszystko zmienia się pewnego wieczora, kiedy to mężczyzna gubi się w zaułkach Paryża, a zegar wybija godzinę dwunastą...
Film „O północy w Paryżu” jest nie tylko historią zagubionego życiowo pisarza, który marzy o lepszym życiu w innych czasach. To także opowieść o inspiracji i poszukiwaniach, wierze w siebie i o tym, że każde, nawet najbardziej nierealne marzenie, może się spełnić. Jednak to co przede wszystkim rzuca się w oczy w przesłaniu filmów Allena, to wybór właściwej drogi. By dowiedzieć się, czy Gil Pender podjął słuszną decyzję, musicie obejrzeć „O północy w Paryżu”, do czego gorąco zachęcam, gdyż ten film to kolejna wciągająca, a także zaskakująca fabuła pełna magii i humoru, tak charakterystycznych dla tego amerykańskiego reżysera. Już od samego początku zachwycają piękne zdjęcia, przywodzące na myśl najpiękniejsze pocztówki z Paryża oraz jazzowa muzyka, która mnie osobiście skojarzyła się z klimatem starych, nowoorleandzkich klubów.
Imponująca jest również plejada gwiazd, pojawiających się w filmie. Głównego bohatera zagrał Owen Wilson, znany z takich produkcji jak „Polowanie na druhny” czy „Poznaj moich rodziców”. Obok niego możemy zobaczyć również Rachel McAdams, Marion Cotillard, Adriena Brody’ego, Kathy Bates i Michaela Sheena. Wisienką na torcie jest sławna żona francuskiego prezydenta – Carla Bruni – grająca w filmie (całkiem przyzwoicie, choć nieśmiało) przewodniczkę muzealną.
Wspaniałe kostiumy i świetny scenariusz, autorstwa samego Woody’ego Allena, to kolejne zachęcające elementy filmu, który bawi, a jednocześnie skłania do refleksji. Reżysera spokojnie można nazwać Małym Wielkim Człowiekiem, ponieważ po raz kolejny udowodnił nam, że jego wielkość objawia się nie we wzroście, lecz w umyśle.

środa, 26 października 2011

Miłość z cyrkową areną w tle

Stary, zbłąkany człowiek spotyka dwóch mężczyzn na terenie zamkniętego już cyrku. Jest wieczór, pada deszcz. Mężczyźni początkowo chcą pomóc staruszkowi wrócić do Domu Starców, ten jednak odmawia. Okazuje się, że dziadek w młodości sam pracował w podobnym miejscu, a zdjęcie, które zauważa na półce cyrkowego „biura” budzi w nim wzruszenie i wspomnienia. Bohater rozpoczyna więc swoją historię, która wydarzyła się około roku 1931 i odmieniła jego życie na zawsze.
Jacob Jankowski jest młodym studentem weterynarii pochodzącym z rodziny polskich imigrantów. Wydaje się, że jego los jest już z góry przesądzony: ma wspaniałe perspektywy na przyszłość i wielkie plany. Wszystko jednak zmienia się diametralnie w chwili, gdy rodzice chłopaka giną, a on załamuje się. Rzuca studia i rusza w świat, tracąc z oczu zupełnie swoje życiowe cele. Przypadkiem trafia na trupę cyrkowców, w której początkowo pełni dość niewdzięczną i niemiłą funkcję, z czasem jednak staje się opiekunem „najgłupszego słonia” jakiego można spotkać – Rosie (który, jak się potem okazuje, głupi wcale nie jest). Poznaje też piękną Marlenę, która od pierwszego wrażenia robi na nim piorunujące wrażenie.
Na tym kończę krótkie streszczenie, bo pisząc, co było dalej, z pewnością odebrałabym Wam przyjemność obejrzenia „Wody dla słoni” – filmu w reżyserii Francisa Lawrence’a z Robertem Pattinsonem i Reese Witherspoon w rolach głównych. Obraz ten, który polską premierę miał w maju 2011 roku, powstał na podstawie książki autorstwa Sary Gruen pod tym samym tytułem. Można powiedzieć, że jest to historia miłosna jak każda inna, jednak fakt, iż rozgrywa się ona w cyrkowej scenerii, wyróżnia ją na tle podobnych fabuł, gdzie głównym wątkiem jest miłość, mająca do pokonania wiele przeszkód.
Grający w filmie znani i lubiani aktorzy są dobrą zachętą, by poświęcić dwie godziny na obejrzenie „Wody dla słoni”, zachęta jednak to nie wszystko. Robert Pattinson w roli Jacoba Jankowskiego właściwie niczym się nie wyróżnia. Jest on niewątpliwie atrakcją dla wszystkich nastoletnich fanek „Zmierzchu”, gdzie mogliśmy oglądać go jako pociągającego wampira Edwarda, ale jako że ja jego fanką nie jestem, wrażenia na mnie nie zrobił.
Jeśli zaś chodzi o Reese Witherspoon – wyróżniła się nieco bardziej, może nie przez swoją grę, ale przez urodę. Aktorka prezentuje się naprawdę pięknie jako dama z lat 30. XX wieku i poskramiaczka dzikich zwierząt.
Może to nieco dziwne stwierdzenie, ale aktorsko najlepiej wypadł słoń, który grał upartą Rosie. Sztuczki cyrkowe w wykonaniu tego zwierzęcia naprawdę zachwycają, a sceny z jego udziałem szczególnie budują akcję filmu.
Atutami filmu są niewątpliwie piękne zdjęcia, które obudziły we mnie chęć przeniesienia się w lata 30. i pójścia do cyrku. Fabuła filmu wciąga i zawiera kilka naprawdę dramatycznych scen. Zakończenie, choć dla niektórych może być przewidywalne, mnie zaskoczyło. Właściwie pozytywnie, pozostawiając po filmie miłe wspomnienia.
To, co mi się nie podobało, to niektóre elementy wątku polskiego. By nie zdradzać zbyt wiele, powiem tylko, że obraz Polaka jest tutaj mocno stereotypowy, na co niestety nic nie możemy poradzić.
Mimo wszystko myślę, ze warto obejrzeć ten film, by przenieść się o niemal sto lat do Ameryki czasów prohibicji. To z całą pewnością przyjemna rozrywka na sobotnie popołudnie.

sobota, 8 października 2011

Dwaj mistrzowie

Eric – Emmanuel Schmitt po raz kolejny!
Nieprzypadkowo sięgnęłam po dzieło tego pisarza, ponieważ jest jednym z moich ulubionych literatów. Jego książki niosą pocieszenie, inspirację i w prosty sposób przekazują prawdę o życiu. Nie inaczej było w przypadku „Mojego życia z Mozartem”, gdzie autor poprzez słowo pisane przekazuje nam relację nieco nietypowego związku, jaki zawarł z jednym z najgenialniejszych kompozytorów wszech czasów.
Mimo tego, iż usłyszałam niezbyt pochlebne opinie na temat dzieła, postanowiłam sama przekonać się, czy jest ono takie kiepskie, jak mówili znajomi. Z tylnej części okładki wysunęłam dołączoną do książki płytę, zawierającą szesnaście utworów Amadeusza, włożyłam ją do odtwarzacza, włączyłam i jednocześnie zaczęłam czytać. Myślę, że to właśnie dzięki temu, że czytając, słuchałam także płyty, książka wywarła na mnie bardzo dobre wrażenie. I odwrotnie – pewnie nie przekonałabym się do Mozarta, gdyby nie wspaniały sposób pisania Schmitta, który po raz kolejny czaruje słowem.
Francuski pisarz nakreśla tutaj swoje życie poprzez pryzmat doświadczeń z muzyką austriackiego kompozytora. Jest to nieco filozoficzna i autobiograficzna opowieść o tym, jak wielki wpływ na życie może mieć muzyka. Schmitt, który doświadczył zarówno myśli samobójczych, jak i śmierci bliskiej osoby, w wielu momentach swej egzystencji mógł liczyć na nieocenionego przyjaciela, jakim był i jest dla niego Mozart. Wsłuchując się w muzykę zaproponowaną na płycie, jeszcze lepiej rozumiemy uczucia autora, a także swoje własne, bowiem historia napisana przez Schmitta może być także naszą własną.
Któż z nas w trudnych chwilach nie uciekał w świat dźwięków, próbując odnaleźć w nich odpowiedź na nurtujące pytania? Tym bardziej warto uciec w ten świat z Mozartem, do czego gorąco zachęcam!

niedziela, 2 października 2011

Nałóg: zakupy!

Dziwnym trafem, będąc w temacie problemów cywilizacyjnych dotykających społeczeństwo, wzięłam ostatnio do ręki książkę brytyjskiej pisarki Sophie Kinselli pt. "Świat marzeń zakupoholiczki" wydanej przez Wydawnictwo Libros w serii "Dla Beaty".
Kilkusetstronicowa powieść to historia dwudziestopięcioletniej Rebeki Bloomwood - dziennikarki, zajmującej się tematyka finansową, a konkretniej tym, jak korzystnie dysponować pieniędzmi. Jak na ironię dziewczyna nie zna się kompletnie na bankowości, kredytach, lokatach i tym podobnych rzeczach, a jej stosunek do oszczędzania daleki jest od doskonałości. Bo Rebeka ma z tym "mały" problem - świeżo zarobione pieniądze najchętniej wydaje na kobiece przyjemności, takie jak ciuchy, kosmetyki czy kawa i ciastko, a czasami również na niepotrzebne gadżety na przykład miski na owoce. Jej konto w banku od dawna świeci pustkami... A nawet gorzej. Bo banki zaczynają dopominać się zwrotu zaciągniętych kredytów, a Rebeka ma coraz mniej wymówek, którymi może wykręcić się od spłacania długów. To wszystko powoduje, że dziewczyna wpada w coraz to większe kłopoty, nie tracąc przy tym jednak poczucia humoru i animuszu. Zbieg okoliczności sprawia również, że nieoczekiwanie dla samej siebie Rebeka staje się niemal gwiazdą telewizyjną, a także odnajduje (po licznych perypetiach) szczęście i spokój...
Książkę czyta się bardzo przyjemnie i jest ona miłą odskocznią od codziennych problemów. W moim przypadku pierwsze kilkadziesiąt stron spotkało się z niezrozumieniem dla postawy głównej bohaterki (nie wiem jak można kupować tyle niepotrzebnych rzeczy mając przy tym świadomość, że ma się długi?), ale im bardziej akcja się rozwijała, tym większą pałałam do Rebeki sympatią. Pozytywne zakończenie jej problemów podniosło mnie na duchu i z niecierpliwością oczekuję zapowiedzianych kolejnych tomów przygód angielskiej zakupoholiczki.

niedziela, 25 września 2011

Bardzo duży problem

Otyłość jest jednym z najgroźniejszych problemów społecznych i cywilizacyjnych jaki gnębi współczesny świat. Wszyscy o tym wiemy, a mimo to nie ma chyba osoby, która choćby raz nie żywiła się w McDonaldzie czy innym fast foodzie. Co gorsza liczba takich lokali ciągle rośnie, tak samo jak liczba osób spożywających tam posiłki. Wielu z nas zastanawia się, co zrobić, by to zmienić, ale na zastanawianiu się często się kończy...
Raz na jakiś czas (mam na myśli raz na miesiąc lub rzadziej) można pozwolić sobie na takie niezdrowe szaleństwo, ale co jeśli stołowanie się w "restauracjach" typu fast food staje się regułą, nieokiełznanym nałogiem? Na to pytanie po trosze stara się odpowiedzieć Morgan Spurlock - reżyser, pomysłodawca, a jednocześnie główny bohater filmu "Super Size Me", który jest również rejestracją jego eksperymentu, jaki przeprowadził na sobie w 2004 roku. To właśnie wtedy Spurlock zdecydował, że przez miesiąc będzie żywił się wyłącznie w McDonaldzie, próbując tym samym wszystkich oferowanych mu w menu dań i sprawdzając, jak to wpłynie na jego samopoczucie i stan zdrowia. Przed rozpoczęciem obżarstwa udał się na konsultację aż do trzech lekarzy, którzy zbadali go i mieli czuwać nad jego zdrowiem w czasie trwania eksperymentu.
Jakie wyniki osiągnął Morgan i jak bardzo odbiło się to na jego zdrowiu? Zobaczcie film, a uzyskacie odpowiedź, który skłania do refleksji nad tym, co i jak jemy (przy okazji dowiadując się mało apetycznych faktów dotyczących frytek, coli i innego "śmieciowego żarcia").
Autor filmu otrzymał nominację do Oscara w kategorii "Najlepszy Film Dokumentalny", a sieć McDonald's po wypuszczeniu filmu zmieniła nieco jadłospis i politykę firmy, jednak nie aż tak bardzo, by najsłynniejsze fast foody  świata stały się świątyniami wyłącznie zdrowej żywności.
Niestety w tej materii nie możemy już nic zmienić, ale może po obejrzeniu filmu Spurlocka bardziej będziemy zwracać uwagę na to co jemy. Ja, mam nadzieję, będę...

czwartek, 22 września 2011

Miłość, muzyka i zemsta

Po męczącej potyczce z realizmem magicznym rodem z Portugalii z westchnieniem ulgi powitałam lekką i przyjemną lekturę autorstwa Emmy McLaughlin i Nicoli Kraus pt. "Dedykacja". Autorki, znane przede wszystkim dzięki swojej przebojowej "Niani w Nowym Jorku" po raz kolejny stworzyły wciągającą historię, która umiliła mi trzy popołudnia, czasami doprowadzając mnie do śmiechu, czasami do okrzyków triumfu, a czasami do wściekłości.
"Dedykacja" to typowa amerykańska historia, gdzie główną bohaterką jest trzydziestoletnia konsultantka do spraw zrównoważonego rozwoju - Kate Hollis. Pewnego dnia kobieta otrzymuje telefon od swojej najlepszej przyjaciółki Laury, która informuje ją, że szkolna miłość Kate - Jake Sharpe, teraz gwiazda międzynarodowego formatu - wrócił na święta do ich rodzinnego miasteczka. Kate prawie bez wahania decyduje się pojechać do Croton, by móc wprowadzić w życie misterny plan zemsty, który powstawał w jej głowie przez ostatnie trzynaście lat. Trzynaście lat bez Jake'a, który porzucił ją, by stać się bożyszczem milionów nastolatek na całym świecie... Byli kochankowie spotykają się po latach i... No właśnie. czy zemsta na byłym chłopaku, do którego Kate coś jeszcze czuje, będzie udana? Na to pytanie odpowiedź znają tylko Ci, którzy przeczytają dzieło duetu McLaughlin i Kraus.
Książka z pewnością spodoba się wielu młodym kobietom (i nie tylko), które wraz z Kate będą mogły przenieść się do czasów, gdy była ona jeszcze nastolatką (rozdziały z teraźniejszości przeplatają się z rozdziałami dotyczącymi przeszłości). Wszystko to składa się na miłą i nieskomplikowaną historię, której zakończenie może zaskoczyć. "Dedykacja" jest też całkiem udaną próbą opisania gwiazdorskiego świata, pełnego fałszu i egoizmu. Historia Kate, napisana lekko i z humorem, sprawia, że powieść Kraus i McLaughlin czyta się jednym tchem. Polecam!

poniedziałek, 19 września 2011

Magiczna męczarnia literacka

Dawno już nie czytałam książki, która zmęczyła mnie tak bardzo, jak "Puste spojrzenie" autorstwa Portugalczyka Jose Luisa Peixoto. W mojej osobistej skali literackich okropieństw książka zajmuje zaszczytne miejsce na podium wraz z podręcznikiem do fizyki i wszystkimi innymi książkami, które odłożyłam po przeczytaniu kilku pierwszych stron, a których tytułów nie umiem sobie nawet przypomnieć.
Prawie dwustustronicowa powieść, będąca przykładem realizmu magicznego już od pierwszych akapitów sprawiła mi sporo trudności. Poetyckie opisy, i tylko opisy, z każdą stroną utwierdzały mnie w przekonaniu, że brnę przez niezrozumiałe dla mnie, intelektualne bagno. Nie wiem kiedy ostatnio tak bardzo pragnęłam dobrnąć do ostatniej strony, mając przy tym poczucie, że jedyne, co mnie powstrzymuje od zamknięcia książki, to recenzja.
Fabuła książki składa się z dwóch części, w których dwa pokolenia bohaterów żyją dzień po dniu w nieco nierzeczywistej rzeczywistości. Głównym bohaterem jest pastuch Józef, który dowiaduje się, że jego żona ma romans z olbrzymem. Są tez starzy bliźniacy syjamscy, złączeni tylko opuszkami palców, ślepa prostytutka i demon. Wydawać by się mogło, że wyraziste postacie wprowadzają akcję w gęstą i duszną atmosferę książki, tak jednak moim zdaniem nie jest.
Cały ten realizm magiczny, który oprócz obecności w fabule niewątpliwie objawia się również w postaciach, jest wybitnie denerwujący. Szczególnie irytuje mnie powieściowy demon, który co rusz zjawia się na rogu sennego miasteczka i zdaje się szydzić z każdego bohatera. Jego obecność wprowadza wiele znaków zapytania, z "O co chodzi?" na czele. 
Cała reszta bohaterów też skłania do zastanowienia. Brak dialogów nie ułatwia odpowiedzi na nasze wątpliwości...
Jedyne, co zasługuje moim zdaniem na pochwałę, to strona językowa książki. Peixoto ma niewątpliwie duży zasób słów, co w moich oczach ogólnie i tak go nie ratuje.
Jeśli miałabym po raz kolejny wybierać tą książkę, z pewnością bym tego nie zrobiła. Szczerze nie polecam.

sobota, 17 września 2011

51 lat, 9 miesięcy i 4 dni...

Pewne książki czyta się z zapartym tchem, mimo, że ich treść jest jednym z najpopularniejszych tematów, jaki poraża i fascynuje ludzkość już od stuleci. Taką właśnie powieścią jest historia Florentina Arizy i Ferminy Dazy, bohaterów stworzonych przez Gabriela Garcię Marqueza w książce „Miłość w czasach zarazy”.
Bo tu właśnie miłość jest głównym wątkiem łączącym dwoje wyżej wspomnianych bohaterów. Florentino, zaledwie dwudziestoparoletni ubogi chłopak zakochuje się bez pamięci w Ferminie, która jest dziewczyną z bogatego domu. Łączy ich pierwsze młodzieńcze uczucie. Jednak wskutek pewnych nieodwołalnych decyzji ich związek zostaje przerwany, by na ponad pół wieku spoczywać w uśpieniu na dnie serca Florentina, który mocno przeżywa rozdzielenie do z kobietą jego życia. Upływa 51 lat, 9 miesięcy i 4 dni, kiedy niemłody już Florentino może odzyskać Ferminę i przeżyć swe pierwsze wielkie uczucie na nowo...
By dowiedzieć się jak toczyły się losy rozdzielonych kochanków, należy przeczytać ten niecodzienny romans, który ujął już wielu czytelników na całym świecie, przynosząc Marquezowi międzynarodową sławę. Polecam gorąco!

czwartek, 15 września 2011

Czeska wycieczka

Okładka przykuwająca wzrok niebieskością Morza Śródziemnego, zabawnym napisem i kołem ratunkowym w czeskich barwach była czymś, czego tego lata nie mogłam pominąć jako zagorzała fanka literatury. Przeczytawszy opis historii, którą zawiera, tym chętniej zabrałam się do czytania, ponieważ "Wycieczkowicze" Michala Viewegha to opowieść o grupie kilkunastu Czechów, którzy wakacje spędzają w bliżej nieokreślonej miejscowości nad Adriatykiem. Aż nie mogę powstrzymać się od stwierdzenia: wakacje marzeń. Czy tak było też w przypadku bohaterów powieści? By się przekonać, należy ją przeczytać. 
Zanim jednak to zrobicie, napisze o książce kilka słów.
"Wycieczkowicze" podzieleni są na trzy części, będące jednocześnie trzema etapami wczasów: wyjazdem, pobytem i powrotem. Głównym bohaterem, a jednocześnie narratorem, wydaje się być młody pisarz Maks, który na wakacje wybrał się... by napisać powieść "Wycieczkowicze"! Czy jest to historia na poły autobiograficzna tego się nie dowiadujemy, jednak kilkanaście innych, wyrazistych postaci pojawiających się na kartach książki sprawia, że jest ona zabawną i lekką lekturą. Jest tu młody poseł z wiecznie niezadowoloną żoną i synem z problemami wieku dorastania, para gejów (którzy początkowo w ogóle nie wydają się być gejami), spragnione wrażeń studentki, zaprzyjaźnione ze sobą emerytki oraz głupiutka i naiwna przewodniczka, która zawraca w głowie od pierwszego wejrzenia.
Jest tez dużo swobody: Viewegh nie boi się pisać o seksie ani o pejoratywnym stosunku Czechów do Kościoła. To odważna, a jednocześnie bardzo przyjemna lektura do czytania na leżaku, w pociągu i w kawiarnianym ogródku. Idealna na lato!

środa, 14 września 2011

Fryzjer i wielka afera

Fryzjerstwo to łatwy, lekki i przyjemny zawód. Tak wydawać się może wielu osobom, które odwiedzają specjalistów od naszych włosów raz na kilka tygodni. Jednak powieść Eduardo Mendozy "Przygoda fryzjera damskiego" przeczy tej hipotezie,o czym mogłam przekonać się niedawno, sięgając po tę książkę z nieukrywanym zainteresowaniem.
Historia rozpoczyna się jak inne dzieło tego pisarza - "Sekret hiszpańskiej pensjonarki" - bezimienny bohater wychodzi na wolność po wielu latach spędzonych w zakładzie dla obłąkanych. Nie wiedząc, co począć ze sobą i swoim życiem udaje się do swojej siostry mieszkającej w jednej z biednych dzielnic Barcelony. Tam zostaje zatrudniony u swojego szwagra jako fryzjer i od tego momentu rozpoczyna się pełna intryg, przekrętów i niesamowitych zwrotów akcji afera, w którą wplątani są ważni ludzie świata lokalnej polityki i biznesu. Bohater początkowo zaangażowany tylko w niewielką kradzież staje się nie tylko pionkiem, ale i jednocześnie celem ataków oraz osobą, która w końcu rozwiąże zagadkę łączącą wszystkie wątki powieści.
Dzieło Mendozy napisane jest świetnym językiem, za co należą się brawa. To, co mi się jednak chwilami nie podobało, to zawiłość akcji, w której dosłownie i w przenośni można się zatracić i co może być męczące.
"Przygoda fryzjera damskiego" jest jednak warta polecenia - dla fanów Mendozy i nie tylko.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Pięć fascynujących historii

Wystarczył jeden dzień abym przeczytała wszystkie historie zawarte w "Marzycielce z Ostendy"...
Wczytując się w twórczość Erica Emmanuela Schmitta przypadkiem po raz kolejny znalazłam się w temacie starych panien z wyboru i utraconej miłości. Ale nie tylko. Bo ta książka, oprócz tytułowego opowiadania o starszej kobiecie, wspominającej swoją bajkową, młodzieńczą miłość, to również miejsce dla czterech równie wciągających historii, napisanych przez autora "Oskara i pani Róży".
Drugim zawartym w tomie opowiadaniem jest "Zbrodnia doskonała" - historia mężobójczyni Gabrieli, która nie tylko usiłuje wywinąć się od sprawiedliwości, ale i dochodzi do poznania motywu, jaki pchnął ją do tego straszliwego czynu.
Kolejną opowieścią jest przeurocze "Ozdrowienie" gdzie główną bohaterką jest młoda i zakompleksiona pielęgniarka Stefania, zakochana w pacjencie, którym się opiekuje.
Zaraz potem możemy zagłębić się w "Kiepskie lektury", które okazują się niezbyt szczęśliwe dla ich głównego bohatera.
Książkę zamyka "Kobieta z bukietem" czyli krótka historia o wieloletnim oczekiwaniu na zuryskim dworcu. Równie wciągająca, jak pozostałe cztery.
Myślę, że do przeczytania tego zbioru opowiadań nie trzeba zachęcać. Książki Schmitta bierze się po prostu z półki i pochłania jednym tchem, odnajdując w nich wiele życiowych prawd i odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Polecam gorąco!