Moje dotychczasowe kontakty z prozą Erica Emmanuela Schmitta uważam za całkiem niezłe. Przeczytałam kilka jego powieści i zbiorów opowiadań, co bywalcy tego bloga mogą prześledzić w zakładce "Literatura francuska" i generalnie stwierdzam, że twórczość tego autora, która do tej pory poznałam, jest w porządku. Tym razem nieco się jednak zawiodłam...
"Kiki van Beethoven" to kolejna książeczka z serii o słynnych klasykach muzyki (w ramach tego cyklu opisywałam już "Moje życie z Mozartem"). Jest niewielka i w dodatku zawiera płytę na której znajdują się utwory jednego z najwybitniejszych kompozytorów wszech czasów.
Lektura ta podzielona jest na dwie części. Pierwszą stanowi krótkie opowiadanie, którego bohaterką jest Kiki - starsza pani za sprawą muzyki próbująca odnaleźć radość życia i pomagająca w takich poszukiwaniach ludziom ze swego otoczenia. Czy jej się to udaje, możecie dowiedzieć się w jedno popołudnie. Drugie możecie poświęcić przez przebrnięcie przez esej "Kiedy pomyślę, że Beethoven umarł, a tylu kretynów żyje", który jest już utworem nieco trudniejszym. Stanowi on zbiór filozoficznych rozważań autora o życiu, zachwycie, Beethovenie, sztuce i innych mniej lub bardziej wzniosłych rzeczach.
Słowo "przebrnąć" jest tu nieprzypadkowo użyte, bo ja przez tą drugą część lektury brnęłam. Nie uważam się za ignorantkę w kwestii kultury wysokiej, ale jakoś nie dotarło do mnie to, o czym pisze w swoim eseju pan Schmitt. Być może byłam za mało skupiona. Być może nie uderzyło mnie ukryte przesłanie tego dzieła. A może było ono pisane trochę na siłę i trochę pod publikę? Tak czy siak - nie urzekło mnie i z ulgą zakończyłam tę krótką literacką przygodę.