sobota, 28 września 2013

Ale Meksyk!

Kolejna literacka podróż w tym roku! Tym razem wraz z panią Elżbietą Dzikowską udałam się do krainy Majów i Azteków - czyli Ameryki Środkowej. To tam od ponad 40 lat jeździ znana dziennikarka, dzięki której świat Mezoameryki stał się dla wielu osób (szczególnie w PRL-u) bliższy i bardziej dostępny, chociażby za sprawą programów "Pieprz i Wanilia", które realizowała wraz ze swoim mężem Tonym Halikiem. Książka "Tam, gdzie byłam. Meksyk, Ameryka Środkowa, Karaiby" pełna jest odniesień do tego programu. Nie jest to jednak najważniejszy element jej treści...
Na nieco ponad 400 stronach, opatrzonych mnóstwem zdjęć, pani Elżbieta opisuje swoje wyprawy - głównie te do Meksyku - podczas których poznawała kulturę indiańskich potomków Majów i Azteków. Kulturę, która stała się jej pasją, co widać na każdej stronie tej niesamowicie ciekawej książki. Pełno tutaj faktów dotyczących historii, geografii, przyrody i spraw społecznych Ameryki Środkowej. Wiedza autorki jest pod tym względem po prostu fenomenalna i godna pozazdroszczenia. Ale muszę powiedzieć, że wielość informacji jest tutaj zarówno zaletą, jak i wadą. Tą złą stroną książki jest to, że w pewnym momencie jako czytelnik można poczuć się przytłoczonym tą ilością informacji, szczególnie o Meksyku - trochę jak w przewodniku, co może nużyć. Nie warto się jednak zniechęcać, ponieważ w końcu wraz z autorką, opuszczamy Meksyk i odwiedzamy inne kraje Mezoameryki: Gwatemalę, Kostarykę, Panamę... No i Karaiby! Nasza ciekawość znowu zostaje rozbudzona i z żalem odkładamy książkę, czekając na kolejny tom. Dokąd tym razem? To wie tylko pani Dzikowska.
Muszę jeszcze dodać, co zauroczyło mnie w tej książce najbardziej. Był to mianowicie Tony Halik, którego duch jakby przewijał się przez te wszystkie strony. Jego dowcip i zamiłowanie przygody stały się dzięki pani Elżbiecie prawie namacalne, a uczucie, jakim darzyło się tych dwoje podróżników, wydaje się być silniejsze niż śmierć. Fajne jest też to, że zarówno pan Halik, jak i pani Elżbieta dzielili wspólnie pasję i mieli chęć, aby zarazić nią innych ludzi. Książka "Tam, gdzie byłam" to wspaniały dowód na to, że można spełnić nawet najbardziej szalone marzenia, co autorka wielokrotnie podkreśla.

piątek, 13 września 2013

Córka generała

Moje ostatnie doświadczenie literackie p.t. "Towarzyszka panienka" przywiodło mi na myśl powiedzenie, które gdzieś kiedyś przeczytałam - nie wiem gdzie i nie wiem kiedy, ale zapamiętałam je, chyba dla momentów takie jak lektura tejże książki. Powiedzenie to brzmi Nie oceniaj ludzi po ich rodzinie. W odniesieniu do Moniki Jaruzelskiej - córki generała Wojciecha Jaruzelskiego, to zdanie nabiera dla mnie jeszcze większego znaczenia, niż miało dotychczas. Bo to właśnie Monika Jaruzelska jest autorką lektury, która rozbawiła mnie niemal do łez i skłoniła do kilku poważniejszych refleksji.
Właściwie nigdy jakoś głęboko nie przeżywałam wprowadzenia stanu wojennego. Generał Jaruzelski był dla mnie tak samo ekscytująca postacią, jak obecna kanclerz Niemiec czy ktoś w tym stylu. Może to dlatego, że urodziłam się w 1987 roku i nie mogę pamiętać 13 grudnia 1982. Nie przeżyłam też zbyt wielu PRL-owskich absurdów (albo przynajmniej tego nie pamiętam). Nie za bardzo więc miałam okazję czy nawet chciałam "oceniać" generała, a zwłaszcza jego córkę, o której istnieniu dowiedziałam się dopiero otrzymując jej książkę do przeczytania. Byłam jednak ciekawa co osoba - skądinąd jedna z najbliższych - napisze o sławnym komunistycznym przywódcy. Z mojego studenckiego życia pozostał mi też sentyment do imprez stylizowanych na PRL-owskie (jeśli już szukać jakiegoś związku z generałem), więc z ochota zabrałam się za czytanie. I nie zawiodłam się!
Pani Monika w książce opisuje scenki ze swojego życia: począwszy od lat najmłodszych, a skończywszy ma najświeższych anegdotkach. Robi to w bardzo zabawny, czasem wręcz autoironiczny, a przede wszystkim inteligentny sposób. Najśmieszniejsze są oczywiście epizody związane z dzieciństwem, zarówno Jaruzelskiej, jak i jej synka Gucia, oraz anegdoty z czasów studenckich. Jak to w życiu bywa - jest również poważnie: pojawiają się wspomnienia dotyczące osób, z którymi autorka "Towarzyszki..." miała kontakt, wątki polityczne, kulturalne i społeczne. Wszystko to w formie mini-rozdziałów, przeplatanych co jakiś czas zdjęciami z prywatnego archiwum Moniki Jaruzelskiej.
Książkę czyta się bardzo przyjemnie. Pani Jaruzelska nie narzuca jakiegoś konkretnego toku myślenia na jakikolwiek temat. Powiedziałabym raczej, że konsekwentnie i z odwagą dzieli się swoim zdaniem, nie zmuszając nas do opowiadania się "za" lub "przeciw" jakimś poglądom. Bardzo dobrze zresztą wyraża to w kilku ostatnich zdaniach książki, pisząc: Zawsze byłam przez kogoś oceniana. A sama uważam, że nie mam prawa oceniać. Mam potrzebę stawiać pytania i dać możliwość udzielania odpowiedzi. Myślę, że taka zdolność jest w ogóle kluczem do zrozumienia ludzi, polityki i świata. Dlaczego - oto najważniejsze z pytań. I w tej kwestii zgadzam się z nią całkowicie.


czwartek, 5 września 2013

Trudne sprawy

Całkiem przypadkiem po przeczytaniu "Domu na Zanzibarze" do moich rąk wpadła lektura o zupełnie przeciwnej tematyce. O ile autorka i bohaterka poprzedniej książki jest szczęśliwą i spełnioną kobietą, posiadającą dwa domy na dwóch końcach świata, o tyle Kinga Król - główna postać w powieści Katarzyny Michalak, jest w całkiem innej sytuacji.
"Bezdomna" - już sam tytuł mówi nam, z jakim tematem będziemy mieli do czynienia. Jest to historia trzydziestolatki, żyjącej na ulicy, pozbawionej nadziei, marzeń i złudzeń. W wigilijny wieczór, próbując popełnić samobójstwo, zostaje uratowana przez... kota i kobietę, która kiedyś rozbiła jej małżeństwo. Ku własnemu zdziwieniu Kinga przyjmuje pomoc Joanny Rzeszki, której bezinteresowność nie jest do końca szczera... Aśka domyśla się, że przygarnięta przez nią bezdomna ukrywa tajemnicę, która godna jest wyłącznie ludzkiej pogardy. I artykułu w prasie, za który zgarnie najważniejszą nagrodę dziennikarską i wielkie pieniądze...
Przyznam, że "Bezdomna" nie spodobała mi się. Akcja powieści toczy się niczym telewizyjne "Trudne sprawy" - jest sztuczna do przesady, a dialogi i sytuacje zbyt szybko dotykają meritum palących spraw, przez co napięcie, zamiast narastać - spada. Na tym wady się nie kończą: Aśka - femme fatale powieści jest obleśna i fałszywa, bo ciągle chrzani o bezinteresowności, ale jej zachowanie świadczy o czymś zupełnie przeciwnym. Osobiście wkurzyło mnie też to, że w tekście pojawia się zbyt wiele zdrobnień i przekleństw. To drugie być może pasuje do kontrowersyjnego i jak najbardziej godnego przekleństw tajemniczego czynu Kingi Król, ale sprawia też, że książka jest okropnie prostacka i z tego powodu wiele razy miałam ochotę porzucić ją w trakcie czytania.
Jeśli chodzi o bohaterów, przychodzi mi na myśl tylko określenie "głupi jak paczka gwoździ". Aśka ma durną misję przekonania świata, że jest inaczej niż świat myśli, że świat się myli, ale wiadomo, że w niektórych sprawach świata się nie przekona, choćby nie wiem, jakie argumenty posiadał obrońca. Poza tym (powtórzę to) mimo wszystko nadal pozostaje fałszywą zdzirą i nie wiem, jak bardzo musiała być zdesperowana Kinga, by przyjąć pomoc kobiety, która odbiła jej męża (nie ważne, że był palantem, ważne, że był zajęty). Wrażenie głupoty narasta kiedy poznajemy inne postacie, inne wątki tej historii... Zamiast otoczyć zrozumieniem fakt, że każdy z nas popełnia błędy i ma do tego prawo, miałam ochotę cisnąć tą książką przez pokój. 
Całość była dla mnie jakąś niemożliwą i pełną wymyślnych paradoksów historią. Może gdyby powieść pani Michalak była inaczej napisana, byłaby powieścią kontrowersyjną, wzruszającą i poruszającą. Tu pozostaje tylko kontrowersja. Ale może o to chodziło?

środa, 4 września 2013

W stronę słońca...

Afryka to fascynujący kontynent. Wiem, bo swego czasu pochłaniałam setki artykułów, książek i wszelkich informacji, dotyczących Czarnego Lądu, a do dziś lubię sięgać po literaturę związaną z tym tematem. Tak też było w przypadku książki "Dom na Zanzibarze" autorstwa Doroty Katende - Polki, która drugi dom znalazła (a raczej wybudowała) na wyspie u brzegów Tanzanii.
Wszystko zaczęło się pewnego deszczowego, jesiennego popołudnia 1993 roku - tak autorka rozpoczyna swoje zapiski, przywołując moment, kiedy Afryka była zaledwie jej marzeniem. Teoretycznie miało się ono nie ziścić. No bo jak, gdy w domu jest trójka dzieci do wychowania, a życiowe problemy przytłaczają? Kontynent afrykański stał się odpowiedzią. Pierwsza podróż na Czarny Ląd była początkiem wielkiej, życiowej przygody, zmieniającej wszystko. Od tamtego momentu podróże do Afryki stały się dla pani Doroty nie tylko pasją, ale i sposobem na życie, bowiem założyła ona biuro podróży, specjalizujące się w organizowaniu wycieczek w te rejony globu. Afryka stała się dla niej drugim domem i to dosłownie. 
Tytułowy "Dom na Zanzibarze" stoi do dzisiaj, a żeby dowiedzieć się, jak doszło do realizacji tego nieco szalonego przedsięwzięcia i jakie wiązały się z tym przygody, najlepiej zrobicie, jeśli sięgniecie po tę intrygującą książkę.
Atutami "Domu na Zanzibarze" są z pewnością piękne zdjęcia, zamieszczone między stronicami przypominającymi kartki ze starego dziennika globtrotera. Jeśli chodzi o treść: jest to bardzo ciekawa lektura, pełna mało znanych (przynajmniej dla mnie) faktów o Masajach, egzotycznym Zanzibarze i jego kulturze. Czytając "Dom..." aż chce się wyruszyć w podróż prosto na afrykańskie sawanny i zanzibarskie plaże. Taka literacka podróż na zakończenie lata jest wręcz idealna!