poniedziałek, 17 września 2012

O plastyczności czasu

Czym jest czas? Zadając sobie to pytanie i szukając na nie odpowiedzi stwierdzam, że nie umiem odpowiedzieć na nie w satysfakcjonujący dla siebie sposób. Czas jest czymś trwałym, bo jest stale i czymś przemijającym, a jego przemijanie zależne jest od wielu czynników. "Wystarczy drobna przyjemność czy nieznaczny ból, by uświadomić nam plastyczność czasu" - tak napisał autor powieści, którą przeczytałam w ostatni weekend. "Poczucie kresu" Juliana Barnesa, właśnie o tym traktuje: o czasie, przemijaniu i decyzjach, które w danej chwili wydają się nam właściwe, po latach jednak okazują się błędne lub brzemienne w skutkach. Takie właśnie były decyzje głównego bohatera: pozornie niewinne i nic nieznaczące, jednak w perspektywie czasu kluczowe dla całej fabuły powieści.
"Poczucie kresu" to historia w której narratorem jest Anthony Webster - sześćdziesięcioparolatek, wspominający swoją młodość, kiedy to do grona jego przyjaciół dołączył nieprzeciętnie inteligentny Adrian Finn. Pewnego dnia, z nieznanych dla Tony'ego przyczyn, Adrian popełnia samobójstwo, podcinając sobie żyły w wannie.
Po latach Tony otrzymuje list, w którym zawiadamia się go o postępowaniu spadkowym, w którym sprawą jest pewna suma pieniędzy i dziennik Adriana. Co ma z tym wspólnego dawna dziewczyna sędziwego już pana Webstera i jego dawne poczynania? Jak skończy się ta pozornie niewinna historia?
Opowieść, wydawać by się mogło, prosta i nieciekawa, jest tak naprawdę majstersztykiem kryjącym tajemnicę, która autor odkrywa przed nami dopiero na samym końcu (a która mnie osobiście zszokowała). Mimo tego, że może wydawać się statyczna, "Poczucie kresu" ma w sobie coś, co sprawia, że powieść jest dynamiczna i porywająca. Może tym czymś jest czas? Nie wiem. Wiem, że naprawdę warto sięgnąć po tą książkę!

niedziela, 16 września 2012

W roli głównej święta Rita

Sięgając ostatnio po "Trucicielkę" nie miałam pojęcia, że kolejna książka Erica Emmanuela Schmitta to zbiór opowiadań. Byłam przekonana, że tomik z którego zza wachlarza spogląda na nas piękna dziewczyna, to wyłącznie historia starszej pani, znanej w swoim miasteczku z tego, że najprawdopodobniej zabiła trzech swoich mężów i kochanka. Akcja toczyła się szybko, wręcz za szybko jak na powieść i dopiero ciocia uświadomiła mnie, że czekają na mnie jeszcze trzy inne historie.
Po "Trucicielce" możemy więc przeczytać "Powrót" - historię marynarza Grega, który zaabsorbowany karierą zapomina o rodzinie i dopiero osobista tragedia przypomina mu, że nie praca jest najważniejsza. "Koncert Pamięci anioła"  to z kolei opowieść o dwóch mężczyznach, których życie zmieniło się diametralnie przez podjęcie niewłaściwej decyzji przez jednego z nich. Ostatnia historia "Elizejska miłość" - moim zdaniem najlepsza ze wszystkich, to portret znanego i szanowanego małżeństwa, ukształtowanego przez bogactwo, pozory i władzę. Wszystkich bohaterów łączy jedno: wydarzenia, które o sto osiemdziesiąt stopni zmieniają ich spojrzenie na świat. Czasem smutne, czasem wstrząsające, czasem tragiczne. Ale jest jeszcze jedna rzecz, która sprawia, że opowiadania Schmitta są do siebie jeszcze bardziej podobne. To święta Rita - patronka przypadków beznadziejnych i spraw niemożliwych. Jak piszę sam autor "(...) połyskuje w tych historiach jak brylant. Czasem błyszczy ironią, czasem cynizmem, niekiedy wyzwala jakieś działanie albo jakąś nadzieję (...) Rita to motyw, który sam w sobie nic nie mówi, ale można przez niego wyrazić siebie". I bohaterowie właśnie to robią. Czytelnik też.
Dodatkową atrakcją tej książki są fragmenty dziennika Schmitta, w którym opisuje on proces twórczy oraz uczucia jakie władają nim przed, w czasie i po powstawaniu dzieła. To równie wciągająca lektura, co jego opowiadania oraz powieści. Może kiedyś powstanie z tych wspomnień autobiografia? Z pewnością cieszyłaby się sukcesem!

sobota, 1 września 2012

Egipskie Kretowisko

Wreszcie udało mi się przebrnąć przez książkę, którą męczyłam przez dobre półtora miesiąca, choć zwykle czytam trzystustronnicowe tomy średnio dwa dni - zależy od ilości innych zajęć i tego, jak bardzo książka jest porywająca. "Mój Egipt" Jarosława Kreta, okazał się jednak lekturą tak nieznośną, jak nieznośny jest czterdziestostopniowy upał w gorących, pustynnych warunkach. Czytając tę książkę, odrywałam się od niej tak często, jak tylko mogłam. W efekcie zamiast przebrnąć przez Egipt z panem Kretem gładko i z gracją, przeczytałam chyba trzy czy cztery książki innych autorów, niechętnie wracając do kraju piramid i wywodów znanego prezentera pogody.
Skąd wzięła się moja nieprzychylna opinia na temat tej lektury? Gdy zaczynałam ją czytać, byłam naprawdę pełna dobrych uczuć co do tej książki, jak zresztą każdej, która trafia do moich rąk. Z okładki pan Kret uśmiecha się łobuzersko, opinie z tylnego grzbietu obiecywały super przygodę, jak więc miałabym być źle nastawiona? Jednak już po otwarciu i przeczytaniu kilku pierwszych rozdzialików zaczęło ogarniać mnie rozczarowanie i rozdrażnienie. Im dalej brnęłam, tym było gorzej. O ile gawędziarski ton wypowiedzi pana Jarka jest uroczy i zabawny na antenie telewizyjnej, o tyle sen sam styl w odniesieniu do pisania jest po prostu męczący. No bo jak można zaczynać jeden temat, jednocześnie zasiewając napięcie, a potem ten temat przerywać arcydługą, mieszczącą się średnio na dwóch stronach dygresją, po czym wracać do tematu z początku? Zaznaczam, że po przeczytaniu dygresji człowiek ma już spory mętlik w głowie, bo zastanawia się po co ta dygresja i co było na początku. No jak tak można? Nie można! I właśnie dlatego "Mój Egipt" jest jednym z moich największych rozczarowań literackich, choć przyznam, że przedostatni rozdział, gdzie pan Kret wyjaśnia znaczenie słów arabskich, których używamy w Polsce na co dzień, takich jak dywan czy algebra, jest naprawdę ciekawy (pomijając dygresje, które też się tam pojawiają).
Ostatecznie zamknęłam "Mój Egipt" z wielką ulgą, obiecując sobie, że już więcej po twórczość pana Kreta nie sięgnę.