sobota, 27 lipca 2013

Szalone lata 20.

"Wielki Gatsby" - tytuł ten, ostatnio bardzo popularny za sprawą filmu z Leonardo DiCaprio w roli głównej, niczym magnes skierował mnie najpierw do kina, a następnie ku prozie sławnego pisarza początków XX wieku - F. Scotta Fitzgeralda. W zasadzie to film skłonił mnie do przeczytania książki, której ekranizacja, stworzona z wielkim rozmachem, zachwyca bogactwem kostiumów, dekoracji, muzyką (szczególnie zapada w pamięć i wzrusza motyw przewodni, śpiewany przez Lanę del Rey), ciekawym montażem i świetną grą aktorską. 
Ale dość tych zachwytów nad filmem. Miało być o książce! Gdy w końcu sięgnęłam po jedno ze starszych wydań powieści zaskoczyło mnie, że to taki krótki utwór (na upartego można przeczytać go w pół dnia). Nie zdziwiłam się natomiast, gdy od razu przed oczami ukazały mi się kadry z ekranizacji Baza Luhrmanna. Fitzgerald opisuje barwny i próżny świat bogatych ludzi, wypełniony grą w golfa i polo, zabawą, małżeńskimi zdradami i nieustającym blaskiem wielkomiejskiego towarzystwa, jakie reprezentują sobą Daisy i Tom Buchananowie oraz ich przyjaciółka Jordan Baker. Do tego schematu zdaje się nie pasować Nick Carraway, młody makler, będący jednocześnie narratorem powieści, oraz państwo Wilsonowie - przedstawiciele klasy robotniczej, postacie drugoplanowe, ale istotne dla losów głównych bohaterów. Kim natomiast jest Gatsby? Mostem łączącym oba światy? Człowiekiem, który z miłości do kobiety potrafił wznieść się z nizin społecznych aż do gwiaździstego nieba sukcesu i bogactwa? Zakochanym idealistą wierzącym, że da się przeżyć przeszłość jeszcze raz, naprawiając tym samym błędy młodości? A może wszystkie te zdania równie trafnie opisują człowieka, który w rzeczywistości był nieco zagubiony w świecie pędzącym coraz szybciej do przodu? Człowieka samotnego w tłumie ludzi... 
Kim był Gatsby? Pozostawiam Wam odpowiedź na to pytanie i odsyłam do lektury powieści, jak i do obejrzenia filmu. Naprawdę warto!

wtorek, 16 lipca 2013

Książka, która powinna spłonąć na stosie?

Po krótkiej przerwie w czytaniu nieskomplikowanej i niewymagającej literatury sięgnęłam po kolejną książkę ze wspomnianej wcześniej serii „Literatura w spódnicy”. 
Tym razem obiektem mojej wnikliwej analizy będzie książka Wendy Markham „Nie całkiem do pary”, którą (przyznaję szczerze) do niedzieli miałam ochotę spalić na stosie, co byłoby rzeczą zbrodniczą i bardzo do mnie niepodobną.
Skąd ta niechęć do powieści? Przede wszystkim: to książka o niczym. Czytelnicy, którym udało się przebrnąć przez ten grafomański twór, mogliby powiedzieć, że jest to powieść o miłości i rozpaczliwej (znowu!) próbie zatrzymania przy sobie faceta, który zatrzymany (albo raczej „związany”) być nie chce. Jest to też powieść o przedziwnych Nowojorczykach (w zasadzie jedyna korzyść płynąca z czytania „Nie całkiem do pary” to uświadomienie sobie – przynajmniej w moim przypadku – że mieszkańcy Nowego Jorku to niezłe świry i zupełnie inna kultura bycia) i o wszechobecnych babskich kompleksach, które uosabia główna bohaterka. Tracey Spadolini, której największą wadą jest nie cellulit, obwisły brzuch, duży biust czy brak wiary w siebie, nie da się lubić, bo ona sama nie lubi siebie. Ta jej „antyzaleta” odbija się na całej treści książki. Tracey ma problemy licealistki i zachowuje się jak licealistka. Być może autorka, wzorowała się na Bridget Jones, tworząc jej nowojorski odpowiednik, ale chyba nie za dobrze jej to wyszło. Całość przypomina opowiastki z młodzieżowej serii „Nie dla mamy, nie dla taty, lecz dla każdej małolaty” (co fajnie się czytało w gimnazjum i liceum, ale teraz??). 

Zbierając te wszystkie wady powieści "do kupy": dziwi mnie to, że „Nie całkiem do pary” mogło być gdziekolwiek bestsellerem...
Jedyną, nieco masochistyczną przyjemność daje zakończenie tej książki, gdzie fraza „happy end” może być interpretowana dwojako:
 - Happy endu tu brak: ostatecznie Tracey zostaje bez chłopaka i bez pracy, niepewna o swoją przyszłość;
 - Happy endem jest „powstanie” nowej Tracey: szczuplejszej, niepozwalającej wykorzystywać się w pracy, której i tak nienawidziła. A facet? I tak był dupkiem, więc nie ma za kim płakać.
Zdecydowanie bardziej podoba mi się ta druga interpretacja i może dlatego, na szczęście dla książki, oszczędziłabym ją przed płonącym stosem.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Aktor pisarzem

Kim jest Jerzy Sthur, tego nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć. Ten aktor, reżyser teatralny i filmowy, wykładowca i rektor krakowskiej PWST znany jest nie tylko w Polsce, ale i poza granicami naszego kraju. Od jakiegoś czasu Pan Jerzy zajmuje się także pisaniem. Jego książki: "Sercowa choroba, czyli moje życie w sztuce" i "Sthurowie. Historie rodzinne" cieszą się uznaniem krytyki i czytelników. Ja sama miałam okazję poznać tę stronę jego twórczości dopiero niedawno, czytając jego najnowsze dzieło "Tak sobie myślę...", będące dziennikiem jaki Pan Sthur pisał podczas swojej walki z chorobą - rakiem przełyku - na przełomie 2011 i 2012 roku. Aktor, na kartach tego dziennika zapisuje swoje refleksje i przemyślenia dotyczące życia, rodziny, kultury, sztuki i polityki. Trafnie, mądrze i ze smakiem. Wspaniale się to czyta. Jeszcze większą przyjemność sprawia fakt, że Panu Jerzemu udało się pokonać chorobę, a całość dziennika napełniona jest optymizmem i nadzieją na lepsze jutro (mimo tego, że nie zawsze było dobrze). Polecam każdemu, kto "ma doła" (MINIE!). Pozycja obowiązkowa dla wszystkich zainteresowanych współczesną kulturą. Wielbiciele Sthurów - nie możecie nie przeczytać!

czwartek, 11 lipca 2013

Zakochana w... Paryżu

Gdy ponad rok temu czytałam trylogię Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk pt. "Cukiernia pod Amorem" zakochałam się. I bynajmniej nie chodziło o człowieka. Zakochałam się w twórczości autorki, która z niezwykłą precyzją, zaangażowaniem i prawdziwym kunsztem literackim opisała trzy pokolenia mazowieckich rodzin: Zajezierskich, Cieślaków i Hryciów oraz ich losy, rozgrywające się na przestrzeni ponad stu lat. Lektura "Cukierni pod Amorem" była po prostu prawdziwą przyjemnością obfitującą w całą gamę emocji, od wzruszeń po radości.
Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś będę mogła wrócić do świata stworzonego przez panią Adamczyk inaczej, niż poprzez ponowne przeczytanie trzytomowej sagi. Jednak kilka tygodni temu natrafiłam w bibliotece na jej najnowsze dzieło - "Podróż do miasta świateł. Róża z Wolskich", będące poniekąd kontynuacją historii zawartej w "Cukierni...", ale i jednocześnie zupełnie odrębną opowieścią.
Podobnie jak w poprzednich książkach, najnowsza opowieść pani Adamczyk rozgrywa się w dwóch wymiarach czasowych. W pierwszym towarzyszymy Ninie Hirsch - młodej specjalistce od historii sztuki, która biorąc na siebie odpowiedzialność za pogrzeb dawno niewidzianej ciotki poznaje Igę Toroszyn (znaną z "Cukierni..." jako Iga Hryć), z którą się zaprzyjaźnia i obiecuje jej pomóc w rozwikłaniu zagadki tajemniczego portretu Tomasza Zajezierskiego, pędzla niejakiej Rose de Vallenord. Losy malarki - urodzonej jako Róża z Wolskich, są drugą (i jednocześnie główną) historią, przedstawioną w "Podróży...". Wraz z rudowłosą szlachcianką przenosimy się do XIX-wiecznego Paryża, gdzie Róża przeżywa wojnę francusko-pruską, rodzinne tragedie i dramaty, pierwszą miłość oraz rozkwit "la belle epoque". Wszystko to, opisane tak wdzięcznie i realistycznie sprawia, że 'Miasto Świateł" sprzed 150 lat ukazuje się nam w całej krasie: piękne, kwitnące i tętniące życiem. Zupełnie jakbyśmy przenieśli się tam osobiście (co, gdyby to było możliwe, uczyniłabym z wielką chęcią).
Splecione historie i burzliwe losy obu kobiet to jednak nie jedyny temat poruszany przez autorkę. Ważną rolę odgrywają tutaj także przemiany społeczne na tle dziejowych wydarzeń, skomplikowane relacje rodzinne, niszczycielskie w skutkach decyzje bohaterów oraz uczucia, które nierzadko przesądzają o ich dalszym losie. Taka mieszanka musi wciągać, przez co bez reszty można zatopić się w lekturze "Podróży do miasta świateł". Podróży iście niezapomnianej.

sobota, 6 lipca 2013

Literacki fast food

Biorąc do ręki książki z serii "Literatura w spódnicy" każda z kobiet może być niemal pewna, że oto ma przed sobą coś lekkiego, łatwego i przyjemnego. Nie inaczej jest z powieścią "Polowanie na męża czyli teoria szczelnej przykrywki" autorstwa Lyndy Curnyn, której (nazwijmy to) "intelektualna konsumpcja" jest jak jedzenie w McDonaldzie: wiemy, że to puste kalorie; wiemy, że to niezdrowo, ale jednak lubimy wpadać do sławnej sieci "restauracji", by zjeść chickenburgera i frytki, a następnie popić to colą z lodem, nie wydając na ten cel góry pieniędzy. 
Często bywa tak też w przypadku literatury. Już sam tytuł "Polowanie na męża" sprawia, że można się domyślić, o czym ta typowa amerykańska powiastka jest. Główną bohaterką jest trzydziestojednoletnia Angie DiFranco - nowojorska początkująca aktorka w stanie zawodowego zawieszenia, która na wieść o tym, że już jej trzeci były chłopak niedługo stanie na ślubnym kobiercu, zaczyna panikować, zastanawiając się gorączkowo kiedy Kirk - jej obecny ukochany, spełni w końcu swój obowiązek i się jej oświadczy. Na szczęście dla Angie jest "teoria szczelnej przykrywki" zgodnie z którą mężczyźni przypominają słoiki ze szczelnie zakręconą przykrywką. Tak szczelnie, że jedna kobieta nie da rady jej odkręcić - najwyżej trochę ją poluzuje. Dopiero następna bez trudu otwiera słoik.Dla głównej bohaterki oznacza to, że jeśli poprzedniej dziewczynie Kirka nie udało się zaciągnąć wybranka do ołtarza, to ona ma szansę jeśli... odpowiednio się postara. Zaczyna więc wprowadzać w życie rady przyjaciółek, mające pozwolić jej odkręcić "przykrywkę" Kirka, czego efektem jest wiele zabawnych i niespodziewanych dla bohaterki sytuacji, skłaniających ją do wielu przemyśleń i dokonania ważnych życiowych decyzji, związanych nie tylko z miłością.
Czy teoria "szczelnej przykrywki" się sprawdzi? To trzeba odkryć samodzielnie. "Polowanie na męża" czyta się szybko i trochę... bez zaangażowania, ponieważ jest to lektura bardzo przewidywalna. Tak samo jest z wcześniej wspomnianym jedzeniem w McDonaldzie - w końcu nie rozsmakowujemy się w nim jakoś specjalnie, po prostu jemy. Jeśli ktoś dużo czyta, to po pierwszych kilkunastu stronach domyśli się, jak zakończy się cała ta historia. 
Od czasu do czasu potrzebujemy jednak takiego beletrystycznego fast foodu. "Polowanie na męża" sprawdza się w tej roli znakomicie.

piątek, 5 lipca 2013

Herbaciana przyjaźń

Przyjaźń między dwojgiem ludzi może przybrać różne kształty. Z literatury znamy wiele przykładów takiej relacji, bo nie ma chyba książki, w której nie poświęcałoby się jej większej lub mniejszej uwagi. W powieści Hansa Magnusa Enzensbergera "Józefina i ja" przyjaźń gra rolę kluczową, o czym możemy przekonać się już czytając pierwsze strony tej niewielkiej (zaledwie 170-stronnicowej) książeczki.
Jest to opowieść o 30-letnim Joachimie, który pewnego dnia pomaga starszej pani - tytułowej Józefinie - gdy na środku ulicy złodziej kradnie jej wysadzaną perełkami torebkę. Dzięki interwencji młodego mężczyzny epizod ten kończy się dobrze i staje się początkiem znajomości, która zadziwia zarówno Joachima, jak i samą staruszkę. Młodzieniec, zaproszony na herbatę, regularnie odwiedza Józefinę (zawsze we wtorek o 17:00), z którą wymienia poglądy dotyczące różnych dziedzin życia. Zdanie rezolutnej starszej pani - tak odmienne od poglądów młodego ekonomisty, pozwalają spojrzeć mu na swoje życie z zupełnie innej strony. O ile na początku Joachim wydaje się być starszy duchem niż jest (pierwsze kilkadziesiąt stron sprawiało wrażenie, jakby bohater był tylko nieco młodszy od Józefiny), to już pod koniec "młodnieje", jakby kontakty ze staruszką przywróciły mu pewność siebie i młodzieńczy wigor.
Powieść, napisana z humorem i w oszczędnym, ale eleganckim stylu, jest miłą lekturą, której nie można pominąć, jeśli natraficie na nią podczas bibliotecznych poszukiwań. Polecam!