piątek, 28 października 2011

Co było dalej? Czyli zaskakujące przygody Blablabluran

Z dedykacją dla wszystkich Blablabluran :)

Pewne wakacyjne historie kończą się wraz z pierwszym jesiennym westchnieniem wiatru. Tak miało być  również w przypadku Plemienia, które spotkałam na swojej drodze nieco ponad rok temu. Blablabluranie, którzy gnani południowym wiatrem wypłynęli w morze na swej rachitycznej tratwie, już kilka dni po rozstaniu wydawali się być tylko wspomnieniem szaleńca. Jednak jak pokazuje bliższa i dalsza historia, niektóre epizody naszego życia powracają niczym bumerang. Tak było również w ich przypadku…
Rozpoczął się październik. Rok akademicki, nowe otoczenie, nowi znajomi, właściwie wszystko nowe. Czułam się nieco obco, choć z drugiej strony cieszyła mnie ta nowa przygoda. Nie przypuszczałabym, że jej elementem staną się oni – Plemię poznane podczas wakacji, posługujące się niesklasyfikowanym przez językoznawców dialektem przypominającym blablanie.
Wpadłam na nich, spacerując po parku w pobliżu rzeki. To oni zauważyli mnie pierwsi, rzucając się na mnie z radosnym krzykiem, który początkowo przeraził mnie nie na żarty. Kiedy jednak rozpoznałam ich nieco zdziczałe twarze, śmiałam się razem z nimi i odtańczyłam coś, co chyba było ich rytuałem szczęścia.
Zaprosili mnie do siebie, podświadomie wyczuwając, jak bardzo chcę wiedzieć, w jaki sposób znaleźli się prawie osiemset kilometrów na południe od miejsca, w którym się rozstawaliśmy. Usiedliśmy przy ognisku, na rozległej polanie, gdzie rozłożyli byle jakie szałasy. Z jednej strony obozowisko odgradzała od cywilizacji ogromna, pionowo stojąca płaska skała, z drugiej las. Na skale narysowane były obrazki przedstawiające podróż moich dziwnych przyjaciół przez morze i pozostałe przygody. Blablabluranie, przekrzykując się wzajemnie, próbowali opowiedzieć mi namalowana historię, z której wynikało, że ich tratwę zniszczył sztorm. Na szczęście znajdowali się na tyle blisko brzegu, by dopłynąć do niego samodzielnie i na nim odpocząć. Zagadkę ich przybycia w górskie rejony rozwiązywał kolejny obrazek, przedstawiający pociąg i Blablabluran uczepionych jego wagonów. Podróżowali nocą, by uniknąć ciekawskich spojrzeń i zamieszania, jakie z pewnością by spowodowali. Tak dotarli do miasta na granicy kraju, które chyba wydawało im się bliskie przez niepowtarzalną jak oni atmosferę, która tam panowała. Zostali, nie spodziewając się (podobnie jak ja), że znowu staniemy sobie na drodze, z całą pewnością prowadzącej ku kolejnej przygodzie.
Spotykaliśmy się niemal codziennie po moich zajęciach na uczelni. Przemierzaliśmy okoliczne lasy, łowiliśmy ryby, tropiliśmy zwierzęta i dopisywaliśmy kolejne rozdziały do ich skalnej opowieści, coraz bardziej przypominającej prehistoryczne malowidła w jaskiniach. Wspólnie uciekaliśmy również przed straszliwymi bestiami, nazywanymi przez miejscowych Krokodile.
Krokodile mieszkały w rzece, będącej jednocześnie granicą oddzielającą dwie części miasta. Właściwie nikt nie chciał mieć z nimi do czynienia, jednak jakiś dziwny rytuał zmuszał Blablabluran do stawiania im czoła raz na pół roku, o czym dowiedziałam się tuż przed jedną z takich celebracji. Plemię szło wtedy nad rzekę, gdzie wprawione w trans rzucało się na gniazda Krokodili, by skraść ich cenne jajka. Z trwogą obserwowałam jak każdy z nich po kolei wypełnia ten niezrozumiały dla mnie obowiązek. W końcu nie wytrzymałam napięcia i uciekłam…
Nie wracałam przez wiele dni. Dopiero po kilku tygodniach stanęłam przed Plemieniem, a to, co zastałam, wzbudziło mój smutek. Stało się bowiem to, czego się bałam – kilku Blablabluran nie wróciło z tamtego „polowania na jaja”. Paru kolejnych członków Plemienia zostało poważnie poranionych. Nie było jednak miejsca na żal. Blablabluranie, jakby nauczeni tego, że nic nie jest na zawsze, żyli jak dotychczas, co jakiś czas wspominając poległych przyjaciół. Czas płynął jak woda w pobliskiej rzece, aż do kolejnej potyczki z Krokodilami, która tym razem miała odbyć się w lecie.
Bestie zdawały się być jeszcze bardziej zajadłe, niż pół roku wcześniej, szczególnie strzegąc unikatowych, złotych jaj. Według legendy dawały one nadzwyczajną moc. Ich błysk był dla niektórych oślepiający. Jednocześnie miał w sobie coś, co kusiło niczym biblijne jabłko. Może to była moc poznania? Nie wiem…
Tym razem nie zamierzałam uciekać z pola bitwy. Bo cokolwiek by się stało, powinnam i chciałam być z moimi dziwnymi przyjaciółmi, którzy nerwowo blablali nad brzegiem rzeki Krokodili. Z oczu strzelał im niesamowity żar, gdy spoglądali na wyczekujące po drugiej stronie potwory, które wydawały z siebie obrzydliwe, mlaszczące dźwięki. Nie było odwrotu. Złote jaja były teraz ważniejsze niż życie.
Blablabluranie rzucili się w płytki nurt rzeki, wymachując długimi, zaostrzonymi kijami i deskami pełnymi gwoździ, wyrwanymi z samotnych, parkowych ławek. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że niektórzy z nich mają w dłoniach garnki, patelnie i wielkie chochle (o których zaginięciu słyszałam nie tak dawno na terenie kampusu akademickiego). Krokodile, ogłuszone wrzaskiem i dudnieniem studenckich naczyń, zatrzymały się w połowie drogi. Tylko jeden z nich, najwyraźniej głuchy, parł dalej naprzód. Natarł na jednego z Blablabluran, pożerając go jednym kłapnięciem morderczych szczęk. Pozostali współplemieńcy zawyli z rozpaczy, jeszcze bardziej zaciekle dążąc do zdobycia złotego trofeum. Ci, którzy nie mieli garnków, chlastali bestie po głowach. Ci z garnkami, poruszali się systematycznie do przodu, cudem unikając pyska głuchego Krokodila. Lała się krew, deski łamały się z trzaskiem, chochle i rączki patelni lądowały w oczodołach i nosach potworów. W końcu Blablabluranie dotarli do gniazda złotych jaj i jak za dotknięciem magicznej różdżki, wszystko ustało. Krokodile uspokoiły się, wojenna melodia ucichła. Głaszcząc w dłoniach złote trofea, Blablabluranie patrzyli na ujarzmione Krokodile które, pokonane, dały się porwać nurtowi rzeki.
Czy wróciły - tego Wam nie powiem. Ważne jest to, co stało się z Plemieniem, a czego wielu z Was być może już się domyśla. Nie zostali długo. Po zdobyciu złotych jaj gdzieś zniknęli bez pożegnania. Wiem, bo gdy następnego dnia przyszłam do ich obozowiska, stało puste. Zostało po nich tylko kilka pogiętych garnków i naścienne malowidło, które po blablablurańsku mówiło mi, że chyba jeszcze kiedyś się spotkamy…

1 komentarz:

  1. Całkiem całkiem. Ma potencjał. Czekam na ciąg dalszy.

    Pozdraiam

    OdpowiedzUsuń