Po krótkiej przerwie w czytaniu nieskomplikowanej i niewymagającej literatury sięgnęłam po kolejną książkę ze wspomnianej wcześniej serii „Literatura w spódnicy”.
Tym razem obiektem mojej wnikliwej analizy będzie książka Wendy Markham „Nie całkiem do pary”, którą (przyznaję szczerze) do niedzieli miałam ochotę spalić na stosie, co byłoby rzeczą zbrodniczą i bardzo do mnie niepodobną.
Skąd ta niechęć do powieści? Przede wszystkim: to książka o niczym. Czytelnicy, którym udało się przebrnąć przez ten grafomański twór, mogliby powiedzieć, że jest to powieść o miłości i rozpaczliwej (znowu!) próbie zatrzymania przy sobie faceta, który zatrzymany (albo raczej „związany”) być nie chce. Jest to też powieść o przedziwnych Nowojorczykach (w zasadzie jedyna korzyść płynąca z czytania „Nie całkiem do pary” to uświadomienie sobie – przynajmniej w moim przypadku – że mieszkańcy Nowego Jorku to niezłe świry i zupełnie inna kultura bycia) i o wszechobecnych babskich kompleksach, które uosabia główna bohaterka. Tracey Spadolini, której największą wadą jest nie cellulit, obwisły brzuch, duży biust czy brak wiary w siebie, nie da się lubić, bo ona sama nie lubi siebie. Ta jej „antyzaleta” odbija się na całej treści książki. Tracey ma problemy licealistki i zachowuje się jak licealistka. Być może autorka, wzorowała się na Bridget Jones, tworząc jej nowojorski odpowiednik, ale chyba nie za dobrze jej to wyszło. Całość przypomina opowiastki z młodzieżowej serii „Nie dla mamy, nie dla taty, lecz dla każdej małolaty” (co fajnie się czytało w gimnazjum i liceum, ale teraz??).
Zbierając te wszystkie wady powieści "do kupy": dziwi mnie to, że „Nie całkiem do pary” mogło być gdziekolwiek bestsellerem...
Jedyną, nieco masochistyczną przyjemność daje zakończenie tej książki, gdzie fraza „happy end” może być interpretowana dwojako:
- Happy endu tu brak: ostatecznie Tracey zostaje bez chłopaka i bez pracy, niepewna o swoją przyszłość;
- Happy endem jest „powstanie” nowej Tracey: szczuplejszej, niepozwalającej wykorzystywać się w pracy, której i tak nienawidziła. A facet? I tak był dupkiem, więc nie ma za kim płakać.
Zdecydowanie bardziej podoba mi się ta druga interpretacja i może dlatego, na szczęście dla książki, oszczędziłabym ją przed płonącym stosem.
Tym razem obiektem mojej wnikliwej analizy będzie książka Wendy Markham „Nie całkiem do pary”, którą (przyznaję szczerze) do niedzieli miałam ochotę spalić na stosie, co byłoby rzeczą zbrodniczą i bardzo do mnie niepodobną.
Skąd ta niechęć do powieści? Przede wszystkim: to książka o niczym. Czytelnicy, którym udało się przebrnąć przez ten grafomański twór, mogliby powiedzieć, że jest to powieść o miłości i rozpaczliwej (znowu!) próbie zatrzymania przy sobie faceta, który zatrzymany (albo raczej „związany”) być nie chce. Jest to też powieść o przedziwnych Nowojorczykach (w zasadzie jedyna korzyść płynąca z czytania „Nie całkiem do pary” to uświadomienie sobie – przynajmniej w moim przypadku – że mieszkańcy Nowego Jorku to niezłe świry i zupełnie inna kultura bycia) i o wszechobecnych babskich kompleksach, które uosabia główna bohaterka. Tracey Spadolini, której największą wadą jest nie cellulit, obwisły brzuch, duży biust czy brak wiary w siebie, nie da się lubić, bo ona sama nie lubi siebie. Ta jej „antyzaleta” odbija się na całej treści książki. Tracey ma problemy licealistki i zachowuje się jak licealistka. Być może autorka, wzorowała się na Bridget Jones, tworząc jej nowojorski odpowiednik, ale chyba nie za dobrze jej to wyszło. Całość przypomina opowiastki z młodzieżowej serii „Nie dla mamy, nie dla taty, lecz dla każdej małolaty” (co fajnie się czytało w gimnazjum i liceum, ale teraz??).
Zbierając te wszystkie wady powieści "do kupy": dziwi mnie to, że „Nie całkiem do pary” mogło być gdziekolwiek bestsellerem...
Jedyną, nieco masochistyczną przyjemność daje zakończenie tej książki, gdzie fraza „happy end” może być interpretowana dwojako:
- Happy endu tu brak: ostatecznie Tracey zostaje bez chłopaka i bez pracy, niepewna o swoją przyszłość;
- Happy endem jest „powstanie” nowej Tracey: szczuplejszej, niepozwalającej wykorzystywać się w pracy, której i tak nienawidziła. A facet? I tak był dupkiem, więc nie ma za kim płakać.
Zdecydowanie bardziej podoba mi się ta druga interpretacja i może dlatego, na szczęście dla książki, oszczędziłabym ją przed płonącym stosem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz