wtorek, 16 lipca 2013

Książka, która powinna spłonąć na stosie?

Po krótkiej przerwie w czytaniu nieskomplikowanej i niewymagającej literatury sięgnęłam po kolejną książkę ze wspomnianej wcześniej serii „Literatura w spódnicy”. 
Tym razem obiektem mojej wnikliwej analizy będzie książka Wendy Markham „Nie całkiem do pary”, którą (przyznaję szczerze) do niedzieli miałam ochotę spalić na stosie, co byłoby rzeczą zbrodniczą i bardzo do mnie niepodobną.
Skąd ta niechęć do powieści? Przede wszystkim: to książka o niczym. Czytelnicy, którym udało się przebrnąć przez ten grafomański twór, mogliby powiedzieć, że jest to powieść o miłości i rozpaczliwej (znowu!) próbie zatrzymania przy sobie faceta, który zatrzymany (albo raczej „związany”) być nie chce. Jest to też powieść o przedziwnych Nowojorczykach (w zasadzie jedyna korzyść płynąca z czytania „Nie całkiem do pary” to uświadomienie sobie – przynajmniej w moim przypadku – że mieszkańcy Nowego Jorku to niezłe świry i zupełnie inna kultura bycia) i o wszechobecnych babskich kompleksach, które uosabia główna bohaterka. Tracey Spadolini, której największą wadą jest nie cellulit, obwisły brzuch, duży biust czy brak wiary w siebie, nie da się lubić, bo ona sama nie lubi siebie. Ta jej „antyzaleta” odbija się na całej treści książki. Tracey ma problemy licealistki i zachowuje się jak licealistka. Być może autorka, wzorowała się na Bridget Jones, tworząc jej nowojorski odpowiednik, ale chyba nie za dobrze jej to wyszło. Całość przypomina opowiastki z młodzieżowej serii „Nie dla mamy, nie dla taty, lecz dla każdej małolaty” (co fajnie się czytało w gimnazjum i liceum, ale teraz??). 

Zbierając te wszystkie wady powieści "do kupy": dziwi mnie to, że „Nie całkiem do pary” mogło być gdziekolwiek bestsellerem...
Jedyną, nieco masochistyczną przyjemność daje zakończenie tej książki, gdzie fraza „happy end” może być interpretowana dwojako:
 - Happy endu tu brak: ostatecznie Tracey zostaje bez chłopaka i bez pracy, niepewna o swoją przyszłość;
 - Happy endem jest „powstanie” nowej Tracey: szczuplejszej, niepozwalającej wykorzystywać się w pracy, której i tak nienawidziła. A facet? I tak był dupkiem, więc nie ma za kim płakać.
Zdecydowanie bardziej podoba mi się ta druga interpretacja i może dlatego, na szczęście dla książki, oszczędziłabym ją przed płonącym stosem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz