środa, 23 lutego 2011

Blablabluranie (opowiadanie obozowe)

Na początku było ble-ble-bla-bla.
Tymi „słowami” zaczęła się moja znajomość z NIMI.
Po prostu zablablali do mnie w tym ich dziwnym, zupełnie niezrozumiałym języku.
To właśnie zapoczątkowało moją fascynację Nimi. Nazwałam ich Blablabluranami albo plemieniem Bla-bla, gdyż posługiwali się wyłącznie tym dziwnym bełkotem we wszystkich możliwych intonacjach i akcentach. Poznając ich coraz bliżej, zauroczenie nimi rosło.
Byli dziwni, a na ten epitet w ich przypadku składało się wiele rzeczy.
Przede wszystkim ustrój polityczny, który można nazwać brakiem ustroju – anarchią. Byli grupą, ale nie mieli przywódcy. Podejmowanie decyzji zawsze przychodziło im z trudnością, lecz mimo to jakoś się dogadywali. Albo raczej doblablablywali, jeśli można użyć takiego słowa.
Spotkałam ich nad morzem, gdzie mieli swoją tymczasową siedzibę w szkole, odseparowani od uczniów, którzy dosłownie za ścianą odbywali swoje lekcje. Żyli w okrutnym bałaganie, pośród toreb podróżnych i plecaków, gór śmieci i niezmytych naczyń. Domyśliłam się, że są koczownikami, którym nie przeszkadza bałagan – ba, są nawet do niego przyzwyczajeni. Było to na swój sposób urocze, a moje dociekania, dlaczego ów bałagan istnieje, szybko odnalazły odpowiedź: oni po prostu lubili się bawić i mieli słabość do dobrego jedzenia. Plemię Bla-bla przyjęło mnie jak swojego i mimo tego, że nie rozumiałam ani słowa z tego, co do mnie mówią, czułam się jedną z nich.
Byli dziwni również dlatego, że bali się dzieci. Z lekką trwogą reagowali na piski dochodzące z sali gimnastycznej, a bezpośredni kontakt wywoływał u nich odruch zbicia się w grupę. Trochę jak lemingi, które migrują wspólnie nad morskie klify, a potem skaczą w otchłań pod naporem współbraci z tyłu, Blablabluranie weszli pewnego dnia w czynny kontakt z Dziećmi. Okazało się, że ich strach był niepotrzebny. Doskonale dali sobie radę ze zmorą, która prześladowała ich od dnia, kiedy zamieszkali w szkole.
Jeśli istniało w ich świecie jakieś bóstwo, to był nim niewątpliwie czajnik, którego używali z nabożną czcią, produkując sobie hektolitry herbaty i zupek w proszku. Jednego dnia czajnik zniknął, budząc coś na kształt paniki wśród Blablabluran, którzy przeszukali całą szkołę (oczywiście nocą), by odszukać ową cenną relikwię. Czajnik odnalazł się, co uczciliśmy nie czym innym, ja tradycyjną, blablablurańską herbatą.
Bywałam również z Blablabluranami na plaży, którą przeszukiwali w poszukiwaniu czegoś. Czego? Miałam dowiedzieć się tego później, o czym opowiem na końcu tej historii.
Wyprawy te również były trochę magiczne: prawie każdy z nich zbierał jakieś przedmioty, rzucone przez morze: kamienie, patyki, muszelki. Upodobali sobie także odblaskowe, kłujące w oczy kolorem zabawki plażowe, których zebrali cały worek. Wtedy również zdobyli grzyby, które posłużyły nam za suty posiłek, spożyty potem wspólnie.
Nie było mi dane długo przebywać z Blablabluranami. Chyba mieli jakąś misję do spełnienia, na którą składały się między innymi te wyżej opisane rzeczy. Wędrówki, wspólne blablanie i poszukiwania miały jakiś jeden cel. Im bliżej było dnia rozstania, tym mocniej dało się odczuć napięcie ogarniające plemię. Jedni znikali na całe dnie, a inni budowali, muzykowali, skrobali coś w małych notesach, porzuconych coś między zmiętymi ubraniami.
Pewnego wieczora, ni stąd ni zowąd, plemię zdziczało. Hałas wydawany przez nich na codzień był znośny, lecz tamtej nocy, napawał strachem i przerażeniem okolicznych mieszkańców.
Właśnie dlatego musieli odejść, a nastąpiło to w dniu, kiedy stały się jasne powody, dla których Blablabluranie ruszali na plażę i do lasu.
Tego ostatniego dnia ja również poszłam z nimi.
Gdy ujrzeliśmy wiatr dmący w dziwną konstrukcję, którą zbudowali na klifie – ruszyliśmy. Prowadziła nas mapa, którą trzymała jedna z Blablabluranek.
Minąwszy pnie drzew ubrane w liście i kamienny obelisk w kształcie piramidy, dotarliśmy nad rzekę, gdzie już czekała tratwa, obwieszona tymi samymi plażowymi zabawkami, które znaleźliśmy wspólnie na plaży, z suknią na dziobnie, która chyba miała służyć za ozdobę tego przedziwnego, rozklekotanego wehikułu. Gdy zagrała muzyka i zadzwoniły dzwoneczki ze szkiełek, Blablabluranie wypuścili latawiec, jako dodatkowy napęd dla tratwy.
Wsiedli na swój statek w pośpiechu, jakby obawiali się nagonki ze strony przerażonych nimi tubylców i odpłynęli z wiatrem z horyzont.
Nie wiem, czy osiągnęli swój cel i czy dotarli do jakiejś innej krainy, ale te kilka dni z nimi, było najbardziej inspirującymi chwilami tych wakacji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz