sobota, 10 listopada 2012

O ogrodach ani słowa

"Marmurowe ogrody" - tytuł, skłaniający do zadania sobie pytania: o czym właściwie jest ta książka? Moim pierwszym skojarzeniem były gigantyczne, nowojorskie wieżowce, tworzące futurystyczny ogród. Jednak czytając tę powieść przekonałam się, jak niewiele ona ma wspólnego z "Wielkim Jabłkiem". Tak czy owak uważam, że tytuł jest nieco nietrafiony. Gdyby nie opis na tylnym grzbiecie okładki i zachęta mamy, pewnie oddałabym ten gruby tom, nie wiedząc nawet, co tracę.
Początek może wydawać się nudny. Na dublińskim lotnisku poznajemy bohaterów powieści: Ribę oraz jej śmiertelnie chorą córkę Zeldę, Briana - męża Riby oraz Sophie - przyjaciółkę rodziny. Wszyscy czekają na odlot samolotu na Karaiby, który ma zabrać Ribę i Zeldę do Jaya Streeta - przywódcy pewnego ugrupowania przypominającego sektę. Odlot się przedłuża. Przy takim początku można stracić cierpliwość, ale nie warto zamykać książki, wierzcie mi. Akcja rozkręca się błyskawicznie. Na jaw wychodzą sekrety, tajemnice i ukrywane przez lata uczucia. Dzieje się bardzo wiele, ale żeby nie odbierać Wam przyjemności z czytania, nie pisnę już ani słówka o treści. Powiem tylko, że naprawdę warto. 
"Marmurowe ogrody" to lektura, która skłania do refleksji, wzrusza, bawi, a nawet denerwuje. Takie właśnie uczucia powinna wywoływać dobra książka. Myślę, że w przypadku powieści Purcell warunki zostały spełnione z nawiązką. Przeczytajcie koniecznie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz