piątek, 6 lipca 2012

Miłość, kuchnia i Wenecja

Zwykle nie czytam typowych romansów. Tym razem jednak, sięgając po książkę Marleny de Blasi, uczyniłam wyjątek. Chyba skusiła mnie obietnica widniejąca na okładce, a mianowicie, że powieść jest "pełna przepisów kulinarnych". Jak taki łasuch jak ja miałby sobie odmówić tej literacko-gastronomicznej przyjemności? Zadając sobie to pytanie zapomniałam niemal całkowicie o tym, że "Tysiąc dni w Wenecji" to książka przede wszystkim o miłości, w której gotowanie jest dopiero na drugim, jeśli nie dalszym, miejscu.
"Tysiąc dni w Wenecji" to opowieść oparta na wspomnieniach pani de Blasi, która podczas jednej ze swoich podróży poznaje tajemniczego Włocha, który utrzymuje, że jest w niej szaleńczo zakochany. Fernando - bo tak ma na imię - rusza za Marleną do Stanów, gdzie i ona zakochuje się w nim, a następnie postanawia porzucić dotychczasowe życie, przeprowadzić się do ojczyzny makaronu i wyjść za "Pięknego Nieznajomego". Dalsze losy bohaterów to ich perypetie po zamieszkaniu Marleny w Wenecji - gdzie miłość splata się z codziennymi problemami i rozterkami, a także smakowitymi opisami kulinarnych przygód autorki. Czytając opis zwykłej oliwy z oliwek można zaślinić się z zachwytu!
Początkowo, przesuwając wzrok po kartach książki, odnosiłam się do niej bardzo sceptycznie. Ciężko było mi uwierzyć w opowieść słodką jak bożonarodzeniowy keks - może dlatego, że w świecie rzeczywistym nie zdarzyło mi się spotkać z podobną historią. Ostatecznie jednak dałam się wciągnąć w ten wenecko-miłosny wir.
Być może, jeśli kiedyś sięgniecie po tę powieść, również jak ja stwierdzicie, że to tylko książka i takie rzeczy raczej się nie zdarzają. Może nie będzie się Wam podobać, może będzie... Tak czy owak, nie jest wcale taka zła. A przepisy? Wyśmienite!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz